Wczorajsze leniuchowanie pozwoliło nam zregenerować siły na tyle, aby dzisiaj zwiedzić Bastię, miejsce w którym pierwszy raz zetknęliśmy się z ziemią Korsyki. Bastia to nie tylko największy francuski port w basenie morza śródziemnego, jeden z największych placów w centrum St – Nicolas (ponoć większy od placu św. Piotra w Rzymie – nie wiem nie byłem), to miasto tętniące życiem w każdym jego miejscu. Setki mały uliczek, starych kamienic zmęczonych czasem i morskim wiatrem, ogrom restauracji w pobliżu portu, można by tak wymieniać i wymieniać.
W czasie zwiedzania pogoda była dla nas wyjątkowo wyrozumiała, lekkie zachmurzenie, temperatura jedna ciągle była wysoka. Zaparkowaliśmy pięć minut spacerkiem od portu, aby uniknąć zbędnych opłat oraz natłoku samochodów na portowych parkingach (większość z nich i tak była pełna). Prowadzeni przez zielony przewodnik Michelin „Korsyka” ruszyliśmy zobaczyć zakątki Bastii. Podczas swobodnego spaceru udało się nam zobaczyć większość zaplanowanych miejsc, przy okazji oddając się urokom lokalnego klimatu.
Nie będę opisywał dokładnie wszystkich poszczególnych zabytków na trasie – wszelkich kościółków, kapliczek, pałaców i placów. Najważniejsze w tej wycieczce było zasmakowanie miasta takim jakie ono jest na co dzień. Bastia to miejsce niesamowitych kontrastów. Tu brzydota i biedota spotyka się z pięknem i bogactwem. Na jednej ulicy potrafimy spotkać starą rozwalającą się kamienicę a zaraz obok sklep z butami od Prady czy MacStore „iCorse”. To z pewnością także miasto fryzjerów, optyków i saloników piekarniczych. Jak na 37 tysięczne miasto ich ilość jest przytłaczająca – zwłaszcza jeśli chodzi o fryzjerów, bo na każdej ulicy obstrzyc można się przynajmniej w kilku miejscach. Nie powiem, że Francuzi w Bastii jakoś przesadnie dbają o czystość swojego miasta – ale jakby nie patrzeć to też stanowi o jego klimacie ;D I jeszcze jedno – tam to trzeba mieć na serio opanowane ruszanie pod górkę. Wzgórza i doliny niczym w San Francisco. Podejrzewam, że mieszkańcy Bastii mają przez to ukształtowanie terenu niezłą kondycję – nam dało ono trochę w kość.
Na koniec zwiedzania pozwoliliśmy na spróbowanie lokalnych piekarskich wypieków, jak przystało na dwoje smakoszy. Trzeba przyznać, Francuzi potrafią. Proste przysmaki w postaci ciastka z francuskiego ciasta smakowały wybornie – po „fakcie” żałowaliśmy, że nie było tego więcej… Zmęczeni nieco kilku godzinnymi spacerami udaliśmy się w kierunku San Damiano.
Pogoda chyba ma zamiar się zmienić, tylko zapomniała nas o tym powiadomić – tak mniej więcej wygladało niebo nad kempingiem. Późnym popołudniem morze wyraźnie wzburzone, zabrało nam co najmniej dwa metry plaży – to wyraźnie nie wróży nic dobrego, ale czas pokaże. Póki co jeszcze nie pada, ale wyraźnie ma ochotę. Mam nadzieję, że jutro uda nam się wyjechać w kierunku Porto Vecchio i Bonifacio bez mokrych rzeczy na pokładzie. Dobranoc!
1 Comment
Myślę ,że swobodnie moglibyście zarabiać na pisaniu przewodników. Bardzo mi się podoba. Tak wiem, miałam nie pisać ….Buziaczki i uściski przesyłam.