Trzecim kempingiem na Korsyce, w którym mamy przyjemność zamieszkać jest La Pinède w Calvi. Już pierwszy dzień dostarczył nam tylu wrażeń, że naprawdę jest co opisywać.Może na początek garść praktycznych informacji. Kemping położony jest już w granicach Calvi, tak więc na zwiedzanie po raz pierwszy możemy swobodnie wybrać się piechotą. Jako, że miasteczko otaczają góry a samo leży u ich stóp, jest tu odczuwalnie cieplej niż np. w Campo Di Liccia przed Bonifacio. Co prawda w nocy trochę zmarzliśmy (grube skarpetki już czekają w pogotowiu), ale najważniejsze, że wieczorkami spokojnie da się wysiedzieć w szortach. Nazwa kempingu nie jest dobrana przypadkowo. La pinède oznacza las sosnowy i taki też nas tu otacza. Tuż obok jest plaża, z której wieczorem można obserwować pięknie oświetlony port i stare miasto. Kemping ma oczywiście basen, na który pewnie nigdy nie pójdziemy, bo wolimy plażę 😉 Poza tym tradycyjnie sklepik, restauracja. internet za powalającą cenę 9 euro za dzień, która niby maleje wraz ze wzrostem dni, ale i tak nas powala, sanitariaty dwojakiego rodzaju: dopiero co odnowione i odnowione dawniej 😀 Oczywiście wolę te pierwsze, gdzie kabina z kiblem jest półtora raza większa niż prysznic w tych z drugich.
Wiedzieliśmy, że La Pinède będzie należał do kempingów dużych – na takich najłatwiej jest po prostu o miejsce – jednak dla nas to prawdziwy moloch i jak na „po sezonie” bardzo zatłoczony. Na poprzednich kempingach liczba chętnych była znośna – w wolnych miejscach można było wybierać – dlatego tym bardziej zdziwiło nas tutejsze oblężenie. Powierzchnię samego kempingu nabijają tu głównie wszelkiego rodzaju domki i wygrodzone tereny dla kamperów i przyczep kempingowych – czyli jednym słowem miejsca dla takich klientów, którzy najbardziej nabijają tutejszą kasę. Generalnie zwykłych namiotów jest tu jak na lekarstwo, a jak już jakieś są, to głównie z tych ostatnio bardzo modnych „rozkładanych w 4 sekundy” firmy Quechua. Dwójka młodych ludzi rozbijających tradycyjne igloo stanowi więc tu nie lada rozrywkę dla leniwych i wygodnych właścicieli kamperów i innych tego typu udogodnień.
Na kemping zajechaliśmy około godziny 17:00. Udaliśmy się prosto do recepcji, w której przywitała nas uśmiechem Pani z przytwierdzoną do koszulki etykietą sugerującą, iż można się z nią dogadać w języku angielskim. Rzeczywiście angielski tej Pani był biegły … jednak nijak nie gwarantowało to tego byśmy mogli ją w 100% zrozumieć. Wyłapując co trzecie słowo, które brzmiało wystarczająco blisko oryginału zrozumieliśmy, iż nie ma sprawy abyśmy mogli rozbić się z namiotem na 6 nocy. Potem zaczęła mówić coś o podłączeniu się do prądu i o niejakim „electric guy”, ale nie bardzo zrozumieliśmy tą część jej wypowiedzi i mając nadzieję iż bez tej wiedzy i tak sobie poradzimy, uzbrojeni w mapkę kempingu, poszliśmy na poszukiwanie naszego idealnego miejsca. Wtedy właśnie zobaczyliśmy ile ludzi już na nim mieszka.
Kemping podzielony jest na strefy, namiotem można się rozbić tylko w niektórych z nich. Spacerując alejkami strefy o najlepszym położeniu (w zacisznej części kempingu, daleko od drogi, blisko wyjścia i tym samym plaży) z przerażeniem stwierdziliśmy iż nie ma bata, ale miejsca tam dla nas nie ma. Poszliśmy na dalszą część kempingu – blisko ruchliwej ulicy – tam oczywiście było już nieco luźniej więc zapamiętaliśmy sobie tą lokalizację jako koło ratunkowe i poszliśmy szukać dalej. Co raz trafialiśmy na domki i tereny „tylko dla kamperów” co wprawiało nas w niemałą złość, bo terenów „tylko dla namiotów” nie było w ogóle. Byliśmy już blisko samochodu i pewni, że przyjdzie nam spędzić noc przy ruchliwej drodze, gdy naszym oczom ukazało się wolne miejsce w tej lepszej części. Ja położyłam się tam niemal krzyżem, aby każdy wiedział, że to miejsce jest już zajęte, Michał pobiegł po samochód. Rozstawianie namiotu przebiegło tradycyjnie z przygodami. Nie wiem co to za ziemia na tej Korsyce, ale absolutnie za każdym razem wbicie wszystkich szpilek jest po prostu niemożliwe. Nasze zadomawianie się biegło właśnie ku końcowi, gdy do naszego „ogródka” wparowała dwójka Francuzów na motorze wymachując rękami niczym Włosi i krzycząc coś po francusku, tak że nic oczywiście nie rozumieliśmy. Pytamy się tej przeuroczej Pani czy umie po angielsku, ona na to, że tak po czym udało jej się sklecić jedno zdanie pt „i can’t sleep with you ” (tłum. Nie mogę z Wami spać). No to myślę sobie, że mamy coś wspólnego, bo nikt z nas z tą Panią też nie chce spać, ale dalej nie wiemy o co jej chodzi. Jej kempingowy partner poleciał bo jakiegoś kolesia z obsługi, którego angielski był już o niebo lepszy i wszystko stało się jasne. Niejaki „electric guy”, o którym wspominała przemiła Pani z recepcji to pan w meleksie, który jest odpowiedzialny za przyporządkowywanie gości do wolnych miejsc na kempingu. Bez niego nikt nie ma prawa się rozłożyć. Ponadto, miejsca kempingowe są podzielone na poletka, tylko ich oznaczenie mogłoby być nieco lepsze, bo owszem numerki widać, ale to jaka część terenu jest przyznana dla danego poletka, wyznaczają duże białe kamienie poukładane tak rzadko, że tylko zachodzi się w głowę czy to miejsce jest jeszcze moje czy już sąsiada.
Pan „electric guy” powiedział, że mamy się spakować (czytaj zwinąć dopiero co rozstawiony namiot + całą otoczkę w postaci krzesełek, stolika, nawet rozwieszonego sznurka z ręcznikami) i pójść za nim, to wskaże nam nasze miejsce. Tak też zrobiliśmy. Jak ujrzeliśmy ten kwadrat metr na półtora, w którym niby mieliśmy się zmieścić z namiotem, samochodem itp. to pomyśleliśmy, że upadł na głowę i niech nam lepiej poszuka innego miejsca. No i znalazł … przy tej ruchliwej drodze, przy której tak nie chcieliśmy spać … Samo miejsce okazało się jednak bardzo kameralne, dlatego rozpoczęliśmy kolejne zadomawianie się (już nie liczę, które to rozbijanie czy składanie namiotu tego dnia) z nadzieją, że zostaniemy tam już do końca. Zmęczeni położyliśmy się spać i … Michał nie zmrużył oka przez prawie całą noc, ja troszkę spałam, ale do wypoczynku i tak daleko. Droga i wszelkie odgłosy miasta uniemożliwiały tam jakikolwiek sen.
1 Comment
Moniś, Twoja mama sugerowała, że moglibyście zarabiać na pisaniu przewodników, ale po tym co właśnie przeczytałam, jestem pewna, że książka przygodowa Twojego autorstwa mogłaby okazać się bestsellerem (oczywiście opatrzona fotkami Michała) i wtedy moglibyście zwiedzać… :-). Buziaki