Zdołaliśmy zobaczyć już wszystko co było w planach na pierwszy tydzień, postanowiliśmy więc powtórzyć leniwą niedzielę i spędzić dzisiejszy dzień na totalnym nic nierobieniu. Na lokalizację tej wyczerpującej czynności, wybraliśmy hotelowy basen. Po południu zdaliśmy sobie sprawę, że to już praktycznie półmetek naszego pobytu w Czarnogórze. Trzeba by w końcu wypiąć się na te gotowe sosy do makaronu przywiezione z Polski i ruszyć do miasta na jakąś czarnogórską szamę. Padło na Ulcinj. Żołądki zaczynały nam się niebezpiecznie zbliżać do kręgosłupa, nie było więc czasu na dalsze podróże.

Idąc za tłumem w stronę bulwaru zastanawialiśmy się na co mamy ochotę. Wszędzie widzieliśmy tylko napisy „restaurant pizzeria” – jak wiadomo pizza jest narodową potrawą w Czarnogórze, podobnie jak makaron i hamburgery. Wybór padł w końcu na restauracyjkę na starym mieście z cudownym wręcz widokiem na zatokę. Trochę trzeba było się tam powspinać, ale dla widoku było warto. Obowiązkowy pan „naganiacz” schwytał nas tuż przy schodach. „Dzień dobry” – a jakże, w sumie turystów z Polski w Ulcinju zatrzęsienie. Zaprowadził nas do stolika, gadka szmatka, przechodzimy na angielski, propozycja dnia – ryba dla dwojga, do tego ziemniaczki i owoce morza: kalmary, krewetki, mule. Ryba świeża, można nawet sobie ją obejrzeć. Zajrzeliśmy w kartę stwierdzając, że tym samym polecił nam najdroższe danie – 32 €, ale w sumie być tu i nie skosztować nic z morza – to prawdziwy grzech. Postanowiliśmy spróbować.

Rozglądamy się po restauracji. Widok na zatokę miał chyba przyćmić te dziury w obrusie, plamy na krzesłach i serwetkę w roli korka w buteleczce z oliwą. Czas oczekiwania działał na głód. Wreszcie jest! Pokaźnych rozmiarów półmisek – wyglądał obiecująco – dwie grillowane ryby w otoczeniu otwartych małży, tylko tych obiecanych ziemniaczków jakoś tak niewiele, gdzieniegdzie jakiś kawałek pomidora czy szpinaku, nie wiadomo czy do dekoracji, czy do jedzenia, krewetek sztuk 2, kalmarów 3, 1 mikro ośmiorniczka i – chyba w ramach bonusu – 2 zabłąkane … frytki. Ryby były rzeczywiście pyszne – żadnych zastrzeżeń, ale ilości poszczególnych owoców morza pozostawiają wiele do życzenia, zwłaszcza, że absolutnie wszystkie małże były zimne! Nieco rozczarowani opuściliśmy tą restaurację z pięknym widokiem.

Wracamy niespiesznym krokiem do samochodu. Życie nocne Ulcinja w międzyczasie rozkręciło się na dobre pokazując dużo przyjemniejsze oblicze tego miasta. Oświetlony bulwar, restauracje, meczety, dzienny rozgardiasz i jazgot trochę się uspokoił, wszystko płynie dużo przyjemniejszym rytmem. Spoglądamy na budki z kebabami … a może by tak? „Dzień dobry” słyszymy. Oho – kolejny co niby mówi po polsku. „Co trzeba?” Patrzymy na uśmiechniętego pana przy kebabowej jadłodajni. Prawie wszystkie stoliki zajęte. Soczysta baraninka opieka się na ruszcie. A do tego wszystkiego pan na serio mówi po polsku! „Proponuję gyros. Może być z kurczaka albo z baraniny. Do tego frytki i surówka. Za wszystko zapłacicie … 3,5!” Na propozycję pizzy krzywimy się zgodnie. „Baranina!” mówimy. Pan uśmiecha się szerzej i wskazuje stolik. Niech się dzieje co chce, najwyżej będziemy gubić po powrocie. Podchodzi drugi pan. Mniemamy, że „kelner” właściwy a tamten tradycyjnie pełnił rolę naganiacza. Niespodzianka – ten też mówi po polsku! Zamówiliśmy jedną porcję na spółę tłumacząc się, że jesteśmy już po kolacji. Po chwili dostajemy talerz a na nim kawałki baraniny polane tzatzikami, frytki – widać, że robione ręcznie, bo są grubiutkie i o nieregularnych kształtach, surówka z białej kapusty, kilka plastrów ogórka i pomidora, do tego pulchna, świeża, pokrojona na pajdy bułka. „Smacznego”. Próbujemy mięsa i jesteśmy w domu! W życiu nie jedliśmy tak wyśmienitego kebaba. Mięso genialne przyprawione, trochę pikantne, ale nie za ostre – z sosem nabiera jeszcze wyraźniejszego charakteru. Pałaszujemy jakbyśmy co najmniej przyszli tam głodni. Rozglądamy się na boki a tam prawdziwa fiesta. Ludzie wcinają przeróżne dania. Uśmiechnięci panowie donoszą im co raz to bułkę, to np. grillowane papryczki, wszyscy się śmieją, wszyscy się znają, trafiliśmy do nieba, tylko dlaczego na noc przed odjazdem?

Ten dzień, tak zwyczajny na początku, zakończył się mega uśmiechniętym wieczorem i dwoma kolacjami. Jedną „jak turysta” a drugą „jak swój”. Do tego dostaliśmy ważną lekcję na przyszłość – trzymaj się z dala od restauracji z pięknymi widokiem na zatokę ;D Być może widok mają tam ze wszystkiego najlepszy!

Author

4 komentarze

  1. Wczoraj nie pisałam nic, co nie znaczy, że nie zaglądałam do was. Dzień był u nas trochę ponury, więc i nastrój nie najlepszy. Ale za to lubelskie tygryski, po powrocie do domu z pracy, jadły schab duszony z węgierkami i jabłkami, przyprawiony majerankiem oraz warzywa gotowane na parze. Nie mamy zdjęć potrawy, chociaż Ania sugerowała zrobienie wam konkurencji…. Pozdrawiam szybko, bo wkrótce jedziemy na działkę (mimo nie najlepszej pogody).

  2. Z opisu wynika , że Tygryski są żarłoczkami , gdyż tyle piać o jedzonku potrafią tylko żarłoczki – tylko Wasze smukłe sylwetki z tym wszystkim nie grają , ale uważajcie bo to może być sytuacja przejściowa.
    Rozumiem, że ten wpis pochodzi sprzed meczu Polska – Czarnogóra, który szczęśliwie zremisowaliśmy i szczęśliwie również dla Was bo gdyby nie daj Bóg Polska wygrała to wasz samochód (a może i ni tylko on) mógłby to odczuć .
    W Lublinie dzisiaj pochmurnawo i dość chłodno. Zbliża się chyba już jesień wiec korzystajcie z lata na południu.

  3. Monia Reply

    Tato: Słusznie – szama przed meczem 😉
    Mamo: Zapewniam, że miastowa szama nastąpiłaby niezależnie od ilości zabranego jedzenia, zwłaszcza, że specjalnie nigdy nie bierzemy go tyle, żeby starczyło na wszystkie dni

Write A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.