Mówi się, że tydzień wakacji to zdecydowanie za mało. Przez pierwsze 7 dni człowiek dopiero przestawia się na tryb urlopowy, tak więc potrzebuje jeszcze kolejnych 7 by ten wypoczynek naprawdę poczuć. No cóż, my nigdy nie mamy z tym najmniejszych problemów 😉 Wystarczy nam spakować walizki a następnie zapakować siebie do wybranego środka transportu i już jesteśmy w 100% wakacyjni. Nie zmienia to jednak faktu, że 7 dni to jest zdecydowanie za mało. Zawsze, razem z podróżą, wychodziło nam ich ok. 16, więc możecie sobie wyobrazić jak ekspresowo minął nam ten wyjazd. Szkoda będzie ruszać jutro w drogę powrotną, zwłaszcza, że nie zdołaliśmy jeszcze naszych słonecznych akumulatorów naładować do pełna. Tydzień na Fuercie wygrał bowiem w konkursie na najbardziej pochmurny ze wszystkich naszych wakacyjnych tygodni.
Po śniadaniu pojechaliśmy do Puerto del Rosario – największego miasta na wyspie, które przez cały czas omijaliśmy obwodnicą, mimo, iż mamy je tuż za płotem. W naszych oczach Puerto del Rosario to takie brzydkie kaczątko, które pewnie bardzo chce się stać pięknym łabędziem, ale musi jeszcze trochę podrosnąć. Oczywiście jest to opinia wyrobiona po przejściu zaledwie kilku ulic i nadmorskiej promenady, ale mniemamy, że to i tak były najbardziej reprezentatywne rejony. Plus za jasno wyznaczony cel, w którym miasto chce się rozwijać a jest nim sztuka nowoczesna. Jakiś czas temu do rady został wybrany miejscowy artysta Tono Patallo a jego rolą było uatrakcyjnienie miasta pod względem kulturalnym. Głównym przejawem tych działań jest Centro de Arte Juan Ismael – galeria sztuki nazwana imieniem malarza surrealistycznego z La Olivy. Prócz niej, działa jeszcze kilka innych prywatnych galerii a po całym mieście i jego okolicach rozsianych jest ponad 100 rzeźb, których większość powstała w latach 2001-2006 podczas sympozjów rzeźbiarzy organizowanych tam corocznie.
W stolicy nie zabawiliśmy długo. Na drugą część dnia chcieliśmy pojechać jeszcze raz na zachód. Malownicze El Cotillo i Puerto de La Pena ze zjawiskowymi jaskiniami to były strzały w dziesiątkę. Skoro tamte strony mają póki co 100% odsetek zajebistości, to może warto iść za ciosem. Wybór padł na El Puertito de Los Molinos – wioseczkę, o której milczały nasze obydwa przewodniki, no ale jak to mówią nie ma ryzyka, nie ma zabawy 😀 Po raz kolejny dojechaliśmy na koniec drogi i już wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Zatoczka z małą piaszczystą plażą (Playa de Los Molinos). Po bokach wysokie klify przypominające trochę te z Puerto de La Pena a zabudowa niczym przeniesiona z Pozo Negro – kilka domków na krzyż, w tym zamieszkałych może z 50% i … dwie knajpy. Widać każda najmniejsza wioska musi posiadać dwie restauracje żeby stanowiły dla siebie konkurencję 😀 No cud, miód i orzeszki! Będą widoki, będą foty, będzie plaża, będzie szama. W Los Molinos zostaliśmy do zachodu słońca. Ostatnie 2h spędziliśmy na tarasie jednej ze wspomnianych restauracji. Gdy tam przyszliśmy nie było żywej duszy prócz właściciela, kucharza, kelnera i nie zdziwilibyśmy się jeśli również i rybaka w jednym – przeuroczego kanaryjskiego dziadka 😉 Zamówiliśmy po rybie z grilla z ziemniaczkami i zimnym piwie. O mamo! Najpierw w ogóle zobaczyliśmy tą piękną świeżą rybę, którą mieliśmy zjeść a następnie całe oporządzanie działo się praktycznie na naszych oczach. W zamkniętym pomieszczeniu znajdywała się głównie lodówka i jakieś pomocnicze blaty, duży grill i piece były na tym samym tarasie co stoliki. Werdykt? Ryba przebiła wszystkie ryby, jakie jedliśmy do tej pory. Do tego grillowany czosneczek i pomidor i ziemniaczki z tutejszym pikantnym czerwonym sosem mojo. Ehh … Spałaszowaliśmy wszystko aż nam się uszy trzęsły a że było tak cudownie i spokojnie i bardzo chcieliśmy zobaczyć z tego tarasu zachód słońca, to zamówiliśmy jeszcze lody 🙂 Spokojnie wcinaliśmy nasz deser i dopijaliśmy piwo. W tym czasie dziadek obsługiwał innych gości, którzy zjawili się w międzyczasie, ze wszystkimi dogadując się w hiszpańsko-angielskim-esperanto, które za każdym razem zdawało rezultat. W przerwach wyciągał się na swoim leżaczku i czytał książkę. Na odchodne poczęstował nas tutejszym rozchodniaczkiem w postaci rumu na miodzie. „Na miłość” powiedział wlewając nam po kielonku. „Na wielką miłość” gdy wlewał na drugą nogę 😉 Zachód słońca został uchwycony na fotkach, mogliśmy więc pożegnać się z dziadkiem i wrócić do hotelu. Wychodząc Michał dojrzał książkę, którą czytał – „New English File” – podręcznik do nauki języka angielskiego. Rozwalił nas tym doszczętnie 😉
1 Comment
Żałuję, że ta nasza wspólna wędrówka kończy się… Będę czekać na następny wyjazd.