To się nazywa życie na walizkach! Niczym blogerzy celebryci jeszcze wczoraj rano byliśmy nad Bałtykiem, po czym wpadliśmy „tylko się przepakować” do Warszawy, by dziś do snu kołysał nas już Adriatyk (i odgłosy z bardzo pobliskiej trakcji kolejowej 😀 ). Jakby tak miało wyglądać całe nasze życie, kiedy byśmy dawali radę robić pranie?
3:50 – jesteśmy w stanie wstać o tak nieludzkiej porze tylko w jednym celu: podróży! Tanie linie lotnicze często operują na z pozoru mało życiowych godzinach, ale z drugiej strony jak tu nie być wdzięcznym Wizzair’owi, że w zaledwie dwie godziny przeniósł nas do włoskiego Bari i kiedy inni o 8:00 zaczynali dziś pracę, my właśnie lądowaliśmy w stolicy Apulii.
Jako, że nasz pokój hotelowy miał być dostępny dopiero od godziny 16-tej, postanowiliśmy znaleźć jakiś parking, zostawić tam nasze włoskie wypożyczone jeździdło i udać się na spacer po Bari. Po raz pierwszy nie napinamy się jakoś mocno by zobaczyć jak najwięcej się da „skoro już tu jesteśmy”. Słodki ciężar w postaci ciążowego brzuszka wymusza na mnie nieco wolniejsze tempo marszu, większą ilość przystanków jak i stałe poszukiwanie toalet 😀 Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy od zabytkowej części Bari Vecchia. Mieliśmy chrapkę na XII w. zamek Normanów (Castello Normano Svevo), który akurat we wtorki okazał się być zamknięty 🙁 Udało się nam za to wejść, tuż przed sporą wycieczką turystów, do Bazyliki św. Mikołaja (Basilica di San Nicola), której historia jest ściśle powiązana z naszym krajem. W absydzie, za głównym ołtarzem, znajduje się ufundowany przez Annę Jagiellonkę nagrobek Królowej Bony Sforzy, która w Bari się wychowała jak i spędziła ostatni rok swojego życia. Od szkoły podstawowej pamiętam, że to królowa Bona przywiozła do Polski warzywa, ale dopiero dzisiejsza lektura przewodnika olśniła mnie, że fakt ten przyczynił się również do powstania słowa: włoszczyzna! Człowiek uczy się całe życie 😀
W dalszej części poranka błądziliśmy sobie bez celu w plątaninie małych uliczek obserwując jak senne Bari dopiero budzi się do życia. Poza wspomnianą wycieczką amerykańskich emerytów i dwoma przypadkami rozpoznania wśród przechodniów twarzy współtowarzyszy dzisiejszego lotu, mieliśmy wrażenie być jedynymi turystami. Nieliczne kawiarnie goszczące mężczyzn na porannym espresso lub cappuccino, kobiety wieszające pranie, zamiatające obejście lub siedzące w drzwiach swoich domów (za którymi najczęściej od razu znajdowała się kuchnia) i wyrabiające ręcznie tutejszy specjał: makaron orecchiette.
Posileni prawdziwą włoską pizzą pokonaliśmy jeszcze kilka kilometrów idąc urokliwą promenadą wzdłuż wybrzeża, na której końcu znajduje się niewielka plaża miejska Pane e Pomodoro (Chleb i Pomidor – prawdziwie włoska nazwa, choć z plażą nijak się kojarząca 😀 ). Widok kilkorga kąpiących się nago dzieci, ich rodziców stojących na brzegu w pikowanych kurtkach i nas w krótkich rękawkach (czasem przywdziewających na nie coś cieplejszego) wprawiał nas w niemałą zadumę nad termoregulacją włoskiego narodu 😀
2 komentarze
Bardzo urokliwe miasto i tyle w nim atrakcji i miejsc do zwiedzania i wypoczynku. A i pogodę macie wyśmienitą. Czego chcieć więcej?
Kawa z Wami smakowała wybornie, chociaż nie była to kawa włoska. Uwielbiam wędrówki z Wami po wąskich włoskich uliczkach – dzięki Wam jest to prawdziwa przyjemność.