Są takie wakacje z czasów dziecięco-nastoletnich, które wspomina się potem przez całe życie (powiedziała sędziwa kobieta w wieku lat 35 😛 ). W moim przypadku do czołówki takowych należą z pewnością te z ’96 roku spędzone na Półwyspie Gargano. Pamiętam jak jechaliśmy tam 3 dni na dwa samochody (ze znajomymi taty); jak ostatniego dnia podróży zatrzymaliśmy się po drodze na plaży i brodząc stopami w wodzie tak sobie je spaliłam, że potem przez dobrych kilka dni urażało mnie wszelkie obuwie; jak na kempingu, na którym mieszkaliśmy dostał nam się akurat najgorszy blaszany domek (podczas gdy cała reszta była drewniana); jak grasujące komary mutanty pogryzły mnie tak, że na moich udach trudno było znaleźć miejsce bez czerwonego wypukłego śladu przez co wyglądały jak po jakiejś chorobie lub co najmniej z bardzo zaawansowanym cellulitem. Z podpisów pod zdjęciami wiem, że odwiedziliśmy wtedy Vieste i Peschici, lecz w mojej pamięci dużo więcej miejsca zajmują kempingowe dyskoteki, na których szalałam przy Macarenie z siostrzenicą znajomych taty i ostatni dzień, kiedy to za punkt honoru postawiłyśmy sobie zdobyć zdjęcie z każdym z animatorów. No cóż, każdy wiek ma swoje prawa 😀
Z tamtych wakacji zapamiętałam też na pewno plażę. Szeroką, piaszczystą i ciągnącą się po horyzont. Coś, co nad zimnym Bałtykiem jest takie oczywiste a w naszych zagranicznych podróżach spotykane niezmiernie rzadko. Pierwszy przystanek urządziliśmy sobie właśnie tam. Wakacje przed sezonem mają swoje niebywałe plusy. Co prawda na kąpiele w morzu jest jeszcze za zimno, ale cała ta wielka plaża była wczoraj nasza! Budynek jakiegoś samotnego baru zamkniętego na cztery spusty, na brzegu mnóstwo wyrzuconych darów morza: resztek sieci, konarów drzew, kilka pechowych meduz, nieco śmieci i całe mnóstwo muszli. Ciepły piach pod stopami, słońce grzejące w plecy, zapach morza, pierwsze moczenie aż po same kostki 😛 Tak niewiele potrzeba do pełni szczęścia.
Następnie udaliśmy się na odwiedziny do wspomnianych Peschici i Vieste. Obydwa śliczne, ze starówkami na wzniesieniach, do których prowadzą strome kręte uliczki, z pięknymi miejskimi plażami. Pierwsze dużo mniejsze i spokojniejsze od drugiego. Bielone domy i niebieskie drzwi i okiennice. Momentami czuliśmy się jak w Grecji. Próbowaliśmy zlokalizować zamek, wszak taką budowlę trudno ukryć 😀 Google mówił, że jesteśmy na miejscu a tam znikąd żadnego wejścia. W okół restauracje z „Castello” w nazwie, na murze tabliczka, że „Castello”, ulica „Via Castello” a po samym Castello ani śladu. Podejrzenie padło na duże, żelazne, zaryglowane drzwi. Być może to było tam, tylko zamek nie wybudził się jeszcze z zimowego snu. Trudno. Kulinarnie znów trafiliśmy dobrze. Tym razem śladami za blogiem Tasteaway udaliśmy się do Ristorante Pizzeria da Celestina. Właśnie rozpoczynała się pora sjesty, jak zwykle znów zrobiliśmy się głodni o złej porze. Gospodyni przyjęła nas jednak z uśmiechem. Zamówiliśmy to co zaproponowała – risotto z owocami morza – wszak lepiej nie denerwować kucharza w czasie przerwy jakimiś wymysłami z menu. Dostaliśmy po wielkim talerzu wybornego dania. Mi taka porcja starczyła już potem praktycznie do końca dnia 🙂 Do tradycyjnego espresso dołączony był kawałek kruchego ciasta z konfiturą z pomarańczy. W lodziarni o zachęcającej nazwie Michel raczyliśmy się lodami o niejednolitych smakach i dziwnych nazwach. Np. „lody pasterza” (ser kozi, mascarpone, gruszka z kompotu, orzechy) czy „chleb umarłych” (orzechy, rodzynki, pistacje, ciasteczka). Cenowo dało się odczuć, że jesteśmy w miejscu dużo bardziej popularnym niż południe Apulii, gdzie stacjonujemy. Lody może nie miały aż takiej przebitki, choć dało się zauważyć takie „polskie” wydzielanie porcji żeby przypadkiem nie dać za dużo, ale np. taka pizza, którą Michał jadł w pobliskim Vieste była już ponad 2 razy droższa.
Vieste – dużo większe od Peschici – to już miejscowość turystyczna z prawdziwego zdarzenia. Ilość hoteli i kempingów ciągnących się wzdłuż miejskiej plaży, ich reklam i drogowskazów na wjeździe do miasta, prawdziwy natłok restauracji i butików oraz taki już dający się poczuć ogólny harmider pokazują jak bardzo zatłoczone musi to być miejsce w sezonie. Niby wciąż Apulia, niby w restauracjach dalej można dostać tutejsze orecchiette i ser burrata a jednak jakoś tak inaczej. Wydaje nam się, że po tą prawdziwszą a już na pewno spokojniejszą Apulię trzeba jednak pofatygować się dalej na południe.
Półwysep Gargano to jednak nie tylko piękne plaże i urocze miasteczka. Jego wnętrze kryje w sobie też dwa jeziora, Park Narodowy a całość jest wyżynno-górzysta. Ukształtowanie terenu odczuliśmy dość wyraźnie w drodze powrotnej pokonując w ciemnościach niekończące się serpentyny i 180-stopniowe zakręty. Trochę szkoda, że w drogę powrotną nie wyruszyliśmy nieco wcześniej. Ominęło nas pewnie parę kolejnych zapierających dech w piersiach widoków.
1 Comment
Jak widać kwiecień to wspaniała pora roku na podróże, turystów nie ma, pogoda wyśmienita, nie ma upałów, gdzie nie spojrzeć to przestrzeń, coś wspaniałego. No i wspomnienia po 22 latach bezcenne.