Wakacje na spontanie rządzą się swoimi prawami. Zdarza się, że lądujemy w miejscu, którego na początku nawet nie braliśmy pod uwagę. Czasem jest to przypadek, czasem jakiś nagły poryw serca a czasem chłodna kalkulacja.
O tym gdzie skwierczeć mają nasze białe ciała debatowaliśmy całą zgrają do ostatniej chwili. Grzegorz co prawda kolorem skóry zbliża się już do Taja, my jednak wciąż nie jesteśmy nawet muśnięci słońcem. Miały być południowe wyspy rodem z reklamy Bounty, które potem zamieniliśmy na Phuket – wciąż południe, ale prościej i szybciej można tam dotrzeć z naszej dżungli. Prognoza pogody niestety bezlitośnie pokazywała ikonki z piorunami i deszczem. Mimo, iż wcale nie musiały oznaczać braku słońca, nie chcieliśmy powtórki z Langkawi, kiedy to „raining season” i 100% zachmurzenia nie chciały dać za wygraną przez większość pobytu. Z dżungli mieliśmy blisko na wyspy Zatoki Tajlandzkiej, ale tam w listopadzie pogoda już ponoć zupełnie w odwrocie do reszty kraju, prawdopodobieństwo plażingowej porażki jeszcze większe. Może zatem Koh Chang? Zupełnie z drugiej strony kraju, przy granicy z Kambodżą ;/ Nie starczy nam dnia by się tam dostać – bezsensu. Internet prawił, że na listopadowe plażowanie pogoda murowana jest w Hua Hin. Hmm pewnie dlatego ITAKA zaplanowała tam ostatni etap tajskich wakacji, z których korzystają właśnie tata Boguś z Asią. Co więcej, możemy w pół dnia doturlać się tam pociągiem. No i potem do Bangkoku jest też względnie blisko. Szybkie sprawdzenie prognozy – żółciótkie słoneczka jak okiem sięgnąć. I tym sposobem wyłoniliśmy zwycięzcę.
W Hua Hin spędziliśmy tydzień totalnej relaksacji. Nie nastawialiśmy się na zwiedzanie i zaliczanie najważniejszych atrakcji turystycznych. Dni miały nam upłynąć na decyzjach pt. „basen czy plaża”, „gdzie dziś jemy”, ewentualnie „pad thai czy coś nowego”. Tak też było i całe szczęście! Samo Hua Hin okazało się miasteczkiem tak nijakim, że jesteśmy zadziwieni jego popularnością, nie wspominając nawet o tym, że sam król ma tu swoją letnią rezydencję. 8 nocy minęło jednak jak z bicza (a jak w Tajlandii to nawet z bata 😛 – od tajskiej waluty baht czytanej bat) strzelił a oto na czym dokładnie upłynęły nam tu dni.
Basen
Grunt to znaleźć fajny hotel, z którego przyjemnie będzie się przez trochę nie ruszać. Nam się udało. Prześliczne tajskie domki w Ruen Kanok Thai House, otaczająca je roślinność no i oczywiście basen były niczym oaza na pustkowiu. W pobliżu niezastąpiony 7-eleven a na większe gastronomiczne potrzeby nasz ulubiony Yummy Corner serwujący wybornego pad thaia (mój numer jeden ze wszystkich próbowanych), pikantne rybne „ciasteczka”, którymi zajadała się Małgosia a do picia kawę po tajsku ze skondensowanym mlekiem (choć chyba oryginalnie jest to jednak kawa po wietnamsku), mrożoną herbatę z mlekiem, owocowe smoothie lub wodę kokosową.
Plaża
Co prawda do najbliższej plaży Takiab Beach mieliśmy 50 metrów, ale plażowania raczej nikt tam nie uskuteczniał. Przez większość dnia skrywało ją morze w przypływie, przez resztę nadawała się co najwyżej na szybką kąpiel, ale i tak nie polecamy. Leżące na piasku wielkie meduzy pierwszego dnia wzięliśmy za głazy.
Sytuację ratował jednak hotel i darmowy dowóz na inną plażę (Hua Hin Beach). Leżaki do wynajęcia, jakieś bary, kilka kramów z zabawkami (na całe szczęście! bo z piaskownicowych gadżetów do walizki nie zmieściliśmy już nic), obowiązkowo stanowiska do masażu. Piasek koloru brudnego, woda jak z jeziora. Niezupełnie o taki plażowy krajobraz nam chodziło. Grunt, że była jakaś palma czy dwie – zawsze dobrze wychodzą na zdjęciu no i moczenie w morzu mamy odhaczone.
Nocny Market (lub inne)
Być może rozmiarami i różnorodnością daleko mu do tego z Chinatown w Bangkoku, nie mniej Nocny Market w Hua Hin dawał radę. Byliśmy kilka razy i za każdym udawało się fajnie zjeść. Grillowane owoce morza w pieprzu, omlet z krabem, krewetkowe „ciasteczka”, żeberka czy nieśmiertelny Małgosiowy pewnik – smażony ryż z warzywami. Na deser świeże owoce, małe pączusie z głębokiego tłuszczu czy kokosowe lody wprost z łupiny orzecha. To tu Małgosia przekonała się w końcu do mięsa a już na pewno zasmakowała w kalmarach i krewetkach. Do tego wszystkiego niezliczone kramy z mniej lub bardziej udanymi pamiątkami, z których Małgosia-Sroka z chęcią wyniosłaby połowę asortymentu i mamy przepis na bardzo udany wieczór.
Warto wspomnieć, iż równolegle z Nocnym Marketem w Hua Hin działało jeszcze kilka innych podobnych przedsięwzięć. Weekendowy Cicada Market, Market Village, Street Food Market i inne. Wieczorem na serio jest się gdzie podziać.
Wycieczka do lasu namorzynowego
Podczas tygodniowego „wywczasu” odbyliśmy jedną jedyną wycieczkę. Spacer kładką przez las namorzynowy w Pran Buri Forest Park znalazłam przez przypadek w Internecie i pomyślałam, że fajnie będzie jednego dnia zrobić coś innego. Mimo ponad 1000 opinii tego miejsca na mapach Google, kierowca taksówki, z którym ustalaliśmy cenę za dojazd, zdawał się nie mieć zielonego pojęcia gdzie chcemy jechać. Na szczęście punkt na wirtualnej mapie okazał się rzeczywistym wejściem do parku i udało się odnaleźć wszystko to o czym prawili inni blogerzy.
Pran Buri Forest Park wygląda trochę tak jakby ktoś kiedyś miał pomysł na zagospodarowanie terenu i wprowadzenie jakiejś turystycznej infrastruktury a potem zabrakło mu na to wszystko pomysłu lub pieniędzy. Z jednej strony prowadzi tam ścieżka rowerowa, jest plaża, widzieliśmy kilka rozbitych namiotów, są ubikacje i jakiś pseudo sklepik z napojami. Z drugiej, sporo zabudowań to póki co same rusztowania, plaża jest zaśmiecona, na większości terenu hula wiatr a wejścia do parku nikt specjalnie nie pilnuje. Kładka przez las ma około kilometra i tworzy pętlę. Po drodze mija się wieżę widokową a nawet małą przystań, gdzie można wsiąść na krótki rejs po rzece. Co raz mija się też tablice informujące o tym na co warto zwrócić uwagę w lesie i co można w nim znaleźć, niestety większość z nich jest tylko po tajsku. Miejsce z potencjałem, niestety póki co nie do końca wykorzystanym.
Męskie poranki
To, że Grzegorz jest człowiekiem czynu, który z chęcią wstanie rano pobiegać lub wspiąć się na jakąś górę sfotografować wschód słońca, to wiedziałam. To, że mój „stworzyłam śpiocha potwora” mąż będzie chciał mu w tym wtórować (tzn. w robieniu zdjęć, nie bieganiu :P) dowiedziałam się już na wakacjach 😀 Ich męskie poranki zaowocowały super zdjęciami a jak jeszcze w drodze powrotnej ogarniali jakiś targ i przynosili owoce lub tajskie deserki zawijane w liście bananowca to już w ogóle same plusy.
Czas pobytu: 23 listopada – 1 grudnia
3 komentarze
Las soczystą zielenią zachęca by go przemierzać, jedzenie kolorami i różnorodnością kusi by jeść bez końca a plaża nawet mnie skłoniłaby do leżenia na kocyniu… W Lublinie obecnie nieśmiało pada… śnieg.
No można oczopląsu dostać w takim Markecie, tyle owoców, jakiś przypraw, warzyw, no mięso najmniej mnie zainteresowało ale rybki i owoce morza owszem! Plaża wygląda bardzo zachęcająco, natomiast las tajemniczo. Zdjęcia rewelacyjne!!!! Wpisy Moni jak zawsze bardzo ciekawe!!!!
Przeniosłam się z Wami do bajkowego lasu, a potem zauroczyły mnie kolory … jedzenia. Dzięki za piękne zdjęcia i jak zawsze ciekawy, lekki tekst. Buziaki dla wszystkich.