Tajlandia z roczniakiem – takie wakacje rządzą się swoimi prawami. Postanowiłam więc zebrać nieco praktycznych informacji jak to wyglądało u nas. A nuż przydadzą się jakimś rodzicom. Zapraszam na część drugą dotyczącą noclegów, jedzenia i ogólnie zakupów (część pierwszą dotyczącą podróży samolotem możecie przeczytać tutaj).
Noclegi
W ciągu trzech tygodni w Tajlandii nocowaliśmy łącznie w 5 hotelach różnych kategorii cenowych i mimo, iż część z nich dysponowała darmowymi łóżeczkami niemowlęcymi, w żadnym nie przyszło nam z niego skorzystać. Albo nie było żadnego wolnego na stanie, albo ktoś miał donieść i… nie dotarł, albo nie byłoby go gdzie postawić, albo sami już nawet o nie nie prosiliśmy po tylu dniach nie najgorszego snu we trójkę. Jeśli jednak ktoś nie wyobraża sobie spać z dzieckiem na jednym łóżku (tak jak np. my przed wyjazdem), uczulam, iż dostępność łóżeczek niemowlęcych w tajskich hotelach jest dość skromna. W czasie poszukiwań kolejnych noclegów najczęściej spotykaliśmy się z opcją „dzieci mile widziane w każdym wieku, ale brak specjalnych łóżeczek dla najmłodszych”. Miejsca, które łóżeczka zapewniały to najczęściej droższe hotele w większych miastach.
Nasze noclegowe doświadczenia w Tajlandii pokazały, że dzieci w wieku Małgosi traktowane są trochę jakby nie istniały. Brak dodatkowego ręcznika czy brak dodatkowej porcji na śniadaniu (w sytuacji gdy nie było bufetu i przysługiwało jedno wybrane danie z karty) pozostawiały niesmak nawet jeśli hotel generalnie był na plus. Zazwyczaj nie zatrzymujemy się w miejscach typowych dla rodzin z dziećmi, nasze oczekiwania w kwestii ułatwień pod dzieci są więc minimalne, dlatego też tym bardziej doceniamy każdą inicjatywę, ułatwiającą rodzicom życie. Ze wspomnianej piątki hoteli na wyróżnienie zasługuje Novotel Bangkok Silom Road.
Co prawda to tam zapomnieli nam dostarczyć łóżeczka do pokoju, ale na szczęście ichniejsze „king size bed” było na tyle duże, że Małgosia śpiąc w poprzek wciąż zostawiała nam odpowiednią ilość miejsca po bokach. To również tam Małgosia została przywitana zabawką (małym ręcznie robionym misiem), przy recepcji znajdował się niewielkich rozmiarów kącik zabaw, na stołówce zawsze oferowano nam krzesełko dziecięce a jeden z bufetowych stołów oznaczony był jako dziecięcy. Co prawda proponował głównie słodkie płatki, ciastka lub w najlepszym układzie owoce, nie mniej brawa za sam fakt takiego uznania swych najmłodszych gości. Jeśli zastanawiacie się czy był to tym samym nasz najdroższy nocleg, absolutnie nie. Dużo bardziej luksusowy Pullman Bangkok Hotel G, w którym spędziliśmy dwie ostatnie noce przed powrotem do kraju, poza standardowym krzesełkiem do karmienia nie oferował kompletnie nic.
Jedzenie
Jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami. Małgosia (póki co) jest bezsprzecznie małą foodie. Obce są nam problemy wiecznego odmawianie jedzenia, zafiksowania tylko i wyłącznie na jednej potrawie, strachu przed próbowaniem nowości. Mimo to, przed wyjazdem do Tajlandii miałam pewne obawy pt. „co ona tam będzie jeść”. Kuchnia azjatycka rzadko gości u nas w domu, na wychodnym również rzadko kończymy w tych rejonach, zastanawiałam się więc jak najmłodsze podniebienie w rodzinie zareaguje na taką zmianę. Wszelkie obawy okazały się zbędne. Małgosia prawdziwą foodie okazała się również i w Tajlandii.
Podstawą jej diety stał się ryż: albo smażony z jajkiem, warzywami, mięsem lub rybą albo w postaci japońskiej przekąski onigiri. Onigiri to ugotowany kleisty ryż uformowany w trójkąt, wypełniony farszem (np. łososiem) i owinięty w nori (jadalne wodorosty stosowane np. do zawijania sushi). Małgosia potrafiła zjeść i trzy w ciągu dnia. Tu należą się podziękowania dla Tasteaway, bo gdyby nie ich książka o podróżowaniu z dziećmi o istnieniu onigiri nawet byśmy nie wiedzieli. Z nieryżowych dań Małgosi posmakowały głównie ryby i owoce morza: czy to z grilla, czy w formie małych pikantnych kotlecików czy też jako składnik omletu. Śniadania były natomiast bardzo klasyczne. Menu zależało od hotelu, w którym aktualnie mieszkaliśmy, nie mniej zawsze mogliśmy liczyć na jajka, owoce i jakiś jogurt. W większych sieciowych hotelach, gdzie wybór był dużo większy, królowały naleśniki, francuskie tosty, świeże warzywa czy ser żółty.
Największe wyzwanie stanowiły przekąski. Czasem mam wrażenie, że Małgosia w ciągu dnia zjada jeden posiłek – taki, który zaczyna się rano i kończy wieczorem 😁. Nieważne czy ruszaliśmy na zwiedzanie miasta, plażing, rejs łódką czy też czekała nas podróż do kolejnej lokalizacji, musieliśmy być zawsze przygotowani na każde „AM!”. Prócz wspomnianego onigiri, serwowaliśmy wtedy świeże owoce takie jak banany, mango, ananas lub arbuz, które obrane i pokrojone na kawałki sprzedawane były często dosłownie przy ulicy, ale nie obyło się też bez sklepowych muffinek czy innych tego typu „wypieków”. No cóż, wakacje rządzą się często swoimi prawami 😀. Do picia hektolitry wody lub woda kokosowa, choć ta sprzedawana w kokosach była zawsze niemiłosiernie zimna. W pogotowiu mieliśmy też zawsze jakieś mleko roślinne w kartoniku ze słomką – zwykłe lub czekoladowe. Niestety na próżno szukać tego typu specyfików w wersji bez cukru (albo po prostu nie umiemy w tajskie etykiety), ale trudno też brać na trzytygodniowe wakacje zapas z Polski.
Jeśli chodzi o przystosowanie restauracji pod najmłodszych gości, to nie spodziewajcie się wiele. Najmniejszy problem stanowiły krzesełka do karmienia – zdarzały się naprawdę często. O przewijakach natomiast możecie zapomnieć na dobre. W niektórych restauracjach zdarzało się tzw. dziecięce menu, ale oferowało głównie frytki, „nuggetsy” czy „pancakes” nawet jeśli było to miejsce z typowo tajską kuchnią.
Zakupy
Największym zakupowym przyjacielem rodzica w Tajlandii jest bez wątpienia 7-eleven. 7-eleven to amerykańsko-japońska sieć sklepów typu „convenience store”, czyli mówiąc po polsku sklepów z produktami pierwszej potrzeby (polskim „convenience store” jest np. Żabka). Kiedyś otwarte w godzinach 7 – 23 (11 wieczorem – stąd nazwa), teraz całodobowe. W takim Bangkoku przy jednej ulicy potrafi być ich nawet i kilka po jednej stronie. To tam kupowaliśmy onigiri, jogurty, słodkie muffiny, wodę, zieloną herbatę w butelkach czy czekoladowe mleka w kartonikach ze słomką. Tam również zaopatrywaliśmy się w pieluchy, chusteczki nawilżane do pupy i antybakteryjne do rąk, plastry opatrunkowe, krem z filtrem a nawet naklejki dla Małgosi i Mai.
Praktycznie wszystko czego było nam trzeba, znajdowaliśmy. No, może poza specjalnymi pieluchami do kąpania, o których chyba w Tajlandii nie słyszeli. Czasem trzeba było też trochę „pochodzić” za rozmiarem, ale nigdy nie było sytuacji, w której zostalibyśmy kompletnie bez pieluch. Od razu mówię, że trzeba przygotować się raczej na pieluchomajtki (tzw. pants) a nie takie standardowe z zapięciami po bokach. Do tego najczęściej będą to małe opakowania po kilka sztuk. To co polecam wziąć jeszcze z Polski, to solidna tubka kremu typu Bepanthen i nie żałować pod pieluchę przez cały wyjazd. Upał, nienajlepszy zapewne materiał pieluch, perfumowane chusteczki nawilżane i o odparzenia nie trudno. Na wszelki wypadek dorzućcie też jakiś krem z cynkiem (np. Sudokrem).
Apteki
Doświadczenie z aptekami mamy niewielkie, ale jednak. Zapalenie spojówek, które objawiło się u Małgosi od razu po przylocie i które zostało na odległość zdiagnozowane przez zaprzyjaźnioną panią doktor, wymagało podania kropli z antybiotykiem. W Polsce potrzebna byłaby recepta, w Tajlandii nie. Problem stanowiło tylko znalezienie właściwej apteki. Wiele z nich to tak naprawdę małe sklepiki sprzedające tabletki na ból głowy, przeziębienie czy niestrawność i na próżno szukać tam „poważniejszych” leków. Idąc wzdłuż Silom Road, przy której mieścił się nasz hotel, dopiero za którymś podejściem trafiliśmy na tą, w której kupiliśmy potrzebne krople. Starszy pan farmaceuta bez problemu dogadał się z nami po angielsku i co prawda nie miał dokładnie tego antybiotyku, którego szukaliśmy, ale zaproponował inny (tu nastąpiła oczywiście kolejna konsultacja z naszą lekarz, która zatwierdziła lek).
Podsumowanie
Robiąc mój stały przedwyjazdowy research natknęłam się na artykuł sugerujący, iż Tajlandia to kraj łatwy i przyjemny do podróżowania z dziećmi. Wśród argumentów potwierdzających tezę przytoczone były m.in.: powszechna dostępność produktów dziecięcych, różnorodna kuchnia ze świeżymi owocami i bezpiecznymi łagodnymi ryżowymi daniami na czele, piaszczyste plaże czy ogólne uwielbienie, jakim cieszą się tam dzieci. Nie możemy się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Jesteśmy w stanie podać zaledwie dwie drobne uciążliwości, które jednak nijak nie psują naszego pozytywnego wrażenia o tym kraju.
Pierwsza to trudy poruszania się z wózkiem. Niebotycznie wysokie krawężniki w Bangkoku, gar kuchnie lub inne kramy zajmujące większość chodnika czy wyrastające na ich środku latarnie, których nie sposób ominąć. Druga to ogromne zainteresowaniem, jakim cieszyła się w Tajlandii Małgosia jak przystało na białe blond dziecko z niebieskimi oczami. Bezpardonowe zaczepianie, głaskanie po głowie, podchodzenie z telefonem na odległość kilku centymetrów żeby zrobić zdjęcie czy nagrać film. Zdarzyło się, że ktoś sugerował by obrócić głowę Małgosi w jego kierunku, bo właśnie włączył kamerę a ona raczyła się odwrócić. Pani, obok której siedzieliśmy w samolocie z Bangkoku do Chiang Mai jeszcze przed startem zdołała rozesłać zdjęcie Małgosi po znajomych.
Jednakże co by nie demonizować tak zupełnie całego zjawiska, muszę przyznać, że to zainteresowanie potrafiło być również bardzo sympatyczne. Zabawka niespodzianka w gratisie podczas obiadu, dodatkowa porcja bananów do zakupów, zabawianie i zagadywanie przez obsługę hotelu, restauracji czy pociągu a nawet uprzejmość kierowcy tuk-tuka, który pomógł Małgosi wysiąść podczas gdy my zajęci byliśmy zbieraniem dobytku.
Poza tymi dwoma drobnymi niedogodnościami, Tajlandia okazała się być doskonałym kierunkiem na pierwszą azjatycką przygodę Małgosi. Polecamy go wszystkim niezdecydowanym, azjatycko nieobytym, zatroskanym rodzicom, którzy marzą by wyrwać się gdzieś poza „bezpieczną” Europę 😉