Krajobraz Malty zaskakuje nas codziennie i choć nie możemy stwierdzić (jeszcze?), że jakoś szczególnie nas urzeka, to jednak wytrwale szukamy tu naszych małych zachwytów.

Na nasze małe wycieczki ruszamy około 17-tej. Temperatura w końcu zaczyna powoli(!) słabnąć a chylące się ku zachodowi słońce nieco odpuszczać. Widoki zza okna samochodu zmieniają się. Na północy wyspy miasta leżą tak blisko siebie, że ich granice pozacierały się zupełnie. Wszędzie budowlany miszmasz: stare zabytkowe domy i wille z finezyjnymi kamiennymi lub kutymi balustradami balkonów, nowe apartamentowce z przeszklonymi tarasami, część domów od zawsze w stanie budowy, kilka nowoczesnych budynków pod siedziby firm lub designerskich sklepów i między tym wszystkim zawsze znajdzie się jakaś plomba kształtu wypełniającego wolne miejsce. Ich jedynym wspólnym mianownikiem jest kolor piaskowy. Czasem bardziej wpadający w biel, czasem w żółć, ale zawsze pozostający w granicach utartego kanonu. Dziurawe nierówne ulice, progi zwalniające w miejscach, w których chyba i tak by w życiu nikt się nie rozpędził, małe stacje benzynowe, oczywiście zamknięte w czasie sjesty, na których trudno o kompresor gdy go nagle potrzeba, wszędzie za to warsztaty samochodowe (obrazek doskonale nam znany z Korsyki, Sardynii czy Albanii). Kurz i pył. Czyste auta spotkasz chyba tylko na zadaszonych parkingach w chwili wynajmu. Pierwsze metry na trasie i szybko można już na nich rysować. Suchość. Ziemia spalona słońcem, specyficzna roślinność gotowa przetrwać trudne warunki, zieleni jak na lekarstwo. Tym bardziej zaskakuje każdy napotkany trawnik czy wyjątkowo ukwiecony balkon. Na południu, choć póki co wybyliśmy tam tylko nieznacznie, krajobraz pustoszeje, robi się spokojniej i mniej chaotycznie. Odległości między miastami i wioskami są już dużo bardziej wyraźne. Dużo bliżej nam sercem w tamtą stronę. Trochę przypominamy sobie wtedy Fuerteventurę, trochę kontynentalną Grecję, może trochę Macedonię. Wysuszone poletka porozdzielane kamiennymi płotkami, trochę winorośli, trochę kaktusów, na horyzoncie majaczące się jakieś miasteczko na wzgórzu…

Mdina

Miasteczko na wzgórzu to malutka średniowieczna Mdina z populacją około 300 mieszkańców. Jej zabytkowa część to świetnie utrzymany otoczony murami bastion, do którego prowadzą trzy wejścia. Przy Bramie Głównej czekają niewielkie dorożki, które za opłatą z chęcią przewiozą turystów po wąskich uliczkach miasteczka. Ruch kołowy jest tam mocno ograniczony a jeśli napotkamy już na jakikolwiek pojazd w obrębie fortyfikacji, możemy być pewni, że należy do jednego z mieszkańców. Rozmiar, położenie i brak samochodów sprawiają, że Mdina nazywana jest także Miastem Ciszy a tabliczki przypominające by respektować spokój jej mieszkańców co raz napotykaliśmy na ścianach budynków. W poprzednim życiu zaliczylibyśmy tam pewnie większość kulturalnych atrakcji a wbrew pozorom jest tego trochę. Wiele o historii Mdiny, najstarszej stolicy Malty, można dowiedzieć się podczas projekcji specjalnego filmu wyświetlanego w ramach Mdina Experience. Można też zwiedzić Muzeum Historii Naturalnej, przerażające muzeum średniowiecznych tortur (Mdina Dungeons) a także piękne zabytkowe wnętrza Palazzo Falson, czyli typ muzeum, który uwielbiam od pierwszej wycieczki szkolnej do zamku w Kozłówce 😛 Obecnie zadowalamy się spacerem (a jeśli obejdzie się bez „ale ja nie mam siły”, to wieczorem przy butelce lokalnego napoju Kinnie obtrąbiamy sukces – niestety nie w tym przypadku) a jeśli gdzieś po drodze czekają lody, to przynajmniej jest motywacja na połowę trasy 😀

Marsaxlokk

Dzień wcześniej odwiedziliśmy Marsaxlokk – niewielką osadę rybacką, która swój urok zawdzięcza licznym kolorowym łodziom rybackim luzzu zacumowanym u jej brzegu. Nasza skala porównawcza jest stanowczo za mała byśmy mogli stwierdzić czy to na pewno jedno z najbardziej uroczych maltańskich miasteczek, nie mniej nasze wyraźne „wow” zyskało już przy pierwszym spotkaniu. Jeszcze nie do końca odkryte, po południu nieco senne, ożywające dopiero na wieczór, gdy na nowo swoje podwoje otwierają restauracje i knajpki zlokalizowane wzdłuż głównej promenady. Stoliki w bezpośrednim sąsiedztwie kolorowych łódek, w każdym menu oczywiście świeża ryba, nieliczni rybacy wypływający na nocne połowy, gwar rozmów znad talerza lub prosto z kolorowych ławek zwróconych frontem do morza, które wieczorem okupowane są przez lokalne towarzystwo. Przy brzegu wędkujący tata z synem, tuż obok eleganccy ślubni goście, którzy właśnie co wyszli z pobliskiego kościoła, nieco dalej samotna czerwona budka telefoniczna – pamiątka z czasów gdy Malta przez ponad 150 lat była kolonią brytyjską. Dużo koloru, dużo się dzieje a mimo wszystko bije z tego miejsca jakiś taki urzekający spokój.

Author

2 komentarze

  1. Na taką Maltę czekałam 🙂 Wszelkie możliwe odcienie piaskowca zamknięte w ścianach zabudowań małego miasteczka. Urocze…

Write A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.