Jeśli napisałabym, że zawsze chcieliśmy pojechać do Sandomierza, to delikatnie mówiąc minęłabym się z prawdą 🙂 Kiedy jednak przyszło nam spędzić tydzień między Opatowem a Sandomierzem, podeszliśmy do tej wyprawy z wielkim zaciekawieniem.

W tym roku wakacyjne przerwy w placówkach u dziewczyn kumulowały się na tydzień. Wiedzieliśmy, że z takim podwójnym tupotem nie tak już małych stóp, pracy nie będzie żadnej i trzeba sobie zrobić dodatkowe wakacje w tym czasie (te główne zaplanowane mamy na wrzesień). Było nam w zasadzie wszystko jedno gdzie. Chciałam znaleźć jakąś ciekawą agroturystykę lub inną formę wypoczynku za miastem, tak by rano dziewczyny mogły po prostu otworzyć drzwi i wybiec na zewnątrz bez tego całego „wybierania się na dwór”. Dobrocka Dolina znaleziona na serwisie Slowhop wydawała się dokładnie tym czego szukałam. Co prawda do pełni szczęścia brakowało tylko serwowanych śniadań, ale wszystkie inne punkty z listy założonych sobie wymagań wydawały się być odhaczone. Tym sposobem zawitaliśmy w świętokrzyskie. Oto jak z grubsza wyglądał tam nasz tydzień.

1. Mieszkaliśmy w Dobrockiej Dolinie

Nawet nie sprawdzałam innych możliwości noclegu, bo to ona przywiodła nas w te rejony i okazała się największą atrakcją tych mini wakacji (zapraszam na dokładniejszą recenzję). W zasadzie, przy dobrej pogodzie, przez pierwszą połowę dnia siedzieliśmy tam i korzystaliśmy z uroków miejsca. Niespieszne śniadanie, kawusia na ławce z widokiem na staw, karmienie rybek końcówką chleba. Dziewczyny oczywiście musiały mieć zapewnioną solidna partię taplania się w wodzie i grzebania w piasku. Potem najczęściej wyruszaliśmy gdzieś na obiad, lody, inne atrakcje czy zwiedzanie, by pod wieczór wrócić do Dobrocic na kolację, wieczornego grilla czy nawet ognisko.

2. Stołowaliśmy się „na mieście”

Przyznaję, iż podczas naszych podróży z chęcią pozbywamy się obowiązku gotowania obiadów. Samodzielnie przygotowywane śniadania czy kolacje zdarzają nam się często i mają też swój urok. Wizyty w „spożywczaku”, piekarni czy na straganie, kupowanie i próbowanie tego co się jada w danym miejscu potrafi być, zwłaszcza za granicą, bardzo interesujące i pomocne w wyobrażeniu sobie tamtejszego codziennego życia. Obiady to już jednak nieco większa ekwilibrystyka i wyzwanie logistyczne, zwłaszcza jak większość dnia chce się jednak spędzać poza „domem”. Do tego dochodzi jeszcze zwykłe, nazywajmy rzeczy po imieniu, lenistwo i przekonanie, że skoro „odpoczynek z małymi dziećmi” to jeden wielki oksymoron, to chociaż dogodzimy sobie tym, że ktoś dla odmiany ugotuje za nas i jeszcze potem posprząta.

Mieliśmy szczęście, bo w gruncie rzeczy za każdym razem trafialiśmy dobrze lub bardzo dobrze. Odwiedziliśmy następujące miejsca obiadowo:

  • Bistro Podwale (Sandomierz): Bardzo przyjemna lokalizacja tuż przy spacerowym deptaku. Zadaszony ogródek i mały plac zabaw dla najmłodszych dostępne w sezonie. Dobre przygotowanie pod dzieci: krzesełka, przewijak i pieluchy w toalecie, kolorowanki, oddzielnie pozycje w menu.
  • Thai Food (Sandomierz): Tajska z nazwy, z menu trochę taki „chińczyk”, miszmasz z wystroju, ale najważniejsze, że było naprawdę smacznie a do tego w dobrej cenie. Udogodnień pod dzieci brak.
  • 2 okna (Sandomierz): W menu miszmasz kuchni (pizza, kanapki panuozzo, bowle, owoce morza, sałatki), ale wszystko łączy świetny smak i fakt, że dania cieszą nie tylko podniebienie, ale i oczy. Dostępne krzesełko dla dzieci a w menu specjalna pizza „myszka mickey” (pomysł na pizzę w tym kształcie – super – ale czy na serio uszy muszą być zaraz nadziewane nutellą?). Chyba najdroższa z wymienionych.
  • Fuoco-pizzeria (Opatów): Bardzo przyzwoita pizza w stylu rzymskim. Smaczne ciasto, dobre kompozycje składników. Widać staranie o zadowolenie klienta. Mały kącik z planszówkami dla dzieci, poza tym innych udogodnień brak. Przyjazne ceny.
  • Restauracja Orzechówka (Gorzków): Fantastyczne miejsce niedaleko Zamku Krzyżtopór w Ujeździe. Kuchnia polska w eleganckim wydaniu. Krótka karta, ale obecność pierogów, nuggetsów i schabowego z frytkami zagwarantowała, że dziewczyny miały w czym wybierać. Udogodnień pod dzieci brak.

A także dwie lodziarnie:

  • GELATOshop (Sandomierz): Wysoka ocena w Google absolutnie zasłużona, bo lody mają tu naprawdę świetne. Można zamówić też bubble tea, kawę, lodowe koktajle czy desery. Warto również zajrzeć na tył drewnianego kiosku, w którym mieści się lodziarnia. Zbudowano tam podest pod kilka stolików z krzesłami a uroku miejscu dodają rozłożone kolorowe parasole zawieszone nad głowami. Dziecięcy bonus stanowi skrzynka zabawek, duża tablica i kreda.
  • Sandomierska Manufaktura Lodów (Sandomierz): Tu nasze zdania były podzielone. Próbowaliśmy różnych smaków i jedne bardzo nam pasowały a inne już mniej. Dziewczynom podobało się, że wśród plastikowych krzeseł z IKEA rozstawionych obok znalazły się także takie mniejsze dla dzieci.

3. Zwiedzaliśmy Sandomierz

Rynek

Sandomierski Rynek przemierzyliśmy wzdłuż i wszerz kilkukrotnie. Uznałam, że podziemna trasa to jeszcze raczej nie na teraz, dlatego śmiało mogę powiedzieć, że największym hitem okazało się podziwianie kolorowych meleksów wożących turystów niczym krakowskie dorożki oraz… przebieganie przez kurtynę wodną 😀 Na dalszych pozycjach uplasowały się kolejno: sklepik z pamiątkami oraz seria pamiątkowych zdjęć w strategicznych punktach: przy wielkim pierścieniu z krzemieniem pasiastym czy na zawieszonej w powietrzu kotwicy. Co ciekawe, Małgosia zapamiętała również sandomierskie Ucho Igielne (wąską bramę w takim właśnie kształcie). Gdy ponad trzy tygodnie później przygotowywała wakacyjne pamiątki do przedszkola, potrafiła sama przytoczyć tą nazwę patrząc na przywieziony z Sandomierza magnes.

Zamek Królewski

Zamek Królewski, do którego udaliśmy się gdy akurat padało, sprawił nam bardzo miłą niespodziankę. Widać, że ktoś zadał sobie trud by wyjść naprzód swoim najmłodszym gościom i uczynić zwiedzanie poważnych i cennych eksponatów muzealnych bardziej atrakcyjnym i przystępnym. Po pierwsze, już na wejściu można było zaopatrzyć się w taką broszurkę z prostą grą planszową (były nawet kartonowe pionki do wycięcia). Później, w poszczególnych salach można było znaleźć różne karty z kolorowankami, ciekawostkami lub zadaniami do wykonania. Absolutnym hitem jednak była gra zorganizowana w jednej z sal. Duże kwadratowe naklejki na podłodze stanowiły pola planszy. Na niektórych widniały cyfry, na niektórych znaki zapytania. Kwadraty z tymi samymi symbolami można było znaleźć też na specjalnej tablicy. Gracze rzucali piankową kostką i przesuwali się po planszy o tyle oczek ile wypadło a następnie odwracali na wspomnianej tablicy kwadrat z takim symbolem, na jakim stanęli. Pod cyframi kryły się małe karty z kolorowankami, pod znakami zapytania zadania, które należało wykonać aby mieć zaliczony ruch. Przykładowo trzeba było znaleźć obraz, na którym widniał mops lub jakiś konkretny eksponat, którego fragment był pokazany na zdjęciu. Dla maluchów jeszcze niekoniecznie zainteresowanych taką formą rozrywki przygotowano stoliki z klockami.

Rewelacja! Fantastyczny dowód na to, że muzeum nie musi być ultra nowoczesną placówką naszpikowaną interaktywnymi i multimedialnymi stanowiskami by dzieci potraktowały je jako atrakcję dla siebie. Liczy się pomysł!

Park Piszczele

Najbardziej niedostępne miejsce w Sandomierzu 🙂 No dobra, śmieszkuję trochę, ale prawda jest taka, że objechaliśmy w koło z połowę parku zanim znaleźliśmy miejsce, gdzie dało się do niego wejść (finalnie zaparkowaliśmy tutaj).

Park ten ma w sobie pewną dzikość – może dlatego, że powstał w miejscu dawnego wąwozu. Podczas gdy Magda (pod opieką taty) spała w samochodzie, my z Małgosią udałyśmy się tam w poszukiwaniu placu zabaw. Po drodze znalazłyśmy: skate park, „hotel” dla owadów, aleję szachową (wzdłuż której ustawiono figury repliki dwunastowiecznych „szachów sandomierskich” – do obejrzenia na Zamku), kilka kolorowych budek lęgowych dla ptaków a także sporo cienia. Plac zabaw oczywiście też. Rozlokowany wśród drzew był niczym Święty Graal i zdecydowanie różnił się od tych wszystkich placów zabaw, na których zjeżdżalniach można z powodzeniem robić sadzone latem. Nie miał niestety ani jednej huśtawki(!) a to dyskredytowałoby go zdecydowanie w oczach Magdy. Koniec końców nie zabawiłyśmy tam długo. Pojechaliśmy w zamian na plac przy Bulwarze Sandomierskim, który znaliśmy już z poprzedniego dnia.

Bulwar Sandomierski

Gruntownie zrewitalizowany w latach 2007 – 2013 nadwiślański Bulwar im. Józefa Piłsudskiego stanowi obecnie popularną przestrzeń rekreacyjną w Sandomierzu. Począwszy od czynnej sezonowo wypożyczalni sprzętów wodnych, małą przystań i rejsy po Wiśle, przez promenadę spacerową, niewielką strefę gastronomiczną w postaci kilku foodrucków i plac zabaw, na plenerowej scenie skończywszy. Miejsce przyjemne, z potencjałem i jakże odmienne od Rynku i jego okolic. Nam osobiście brakowało tam cienia. W naprawdę upalny dzień, jakich w tym roku nie brakuje, robi się tam niezła patelnia a dosłownie kilka drzew to stanowczo za mało by przynieść jakąkolwiek ulgę. Jako, że dziewczyny mają nieco inne priorytety, byliśmy tam dwa razy 🙂

4. Zrobiliśmy sobie wycieczkę do Zamku Krzyżtopór

Mimo, iż możliwości wycieczek mieliśmy liczne, od początku nastawialiśmy się głównie na tryb „slow wypoczynek w Dobrocicach”. Gdy jednak pewnego dnia pogoda uniemożliwiła nam plażowanie a rzęsisty deszcz skutecznie trzymał nas pod dachem, postanowiliśmy wybyć w kierunku Ujazdu, gdzie wg Internetu miało szybciej przestać padać i po obiedzie w restauracji Orzechówka (fenomenalnym zresztą jak się okazało) zobaczyć ruiny Zamku Krzyżtopór.

Nie powiem, że jest to atrakcja jakoś stricte pod dzieci. Co by nie mówić do oglądania są wszak same mury. Dziewczyny biegały po zamku jednak nad wyraz chętnie. Dzielnie schodziły do piwnic, pozowały do zdjęć a Małgosia co raz chwytała za telefon taty i próbowała swych sił jako „nadworna” fotografka. Teoretycznie do wyboru jest tam kilka tras oznaczonych kolorami, ale oczywiście ścisłe trzymanie się numerków i porządku nie jest obowiązkowe. Ciekawą opcją (ale to już raczej ze starszymi dziećmi) wydaje się być zwiedzania nocą z pochodniami pod opieką przewodnika. Tak sobie myślę, że nieważne czy nocą czy za dnia, to w przypadku takich ruin, gdzie przecież nie ma jako takich eksponatów opisanych mniej lub bardziej szczegółowo, opowieść przewodnika byłaby w cenie. Z pewnością nadałaby jakiś kierunek dla wyobraźni a ta w przypadku Zamku Krzyżtopór miałaby niezłe pole do popisu. Wszak to jedna z największych siedzib magnackich w Europie, w czasach świetności słynna ze swojego przepychu (po więcej szczegółów odsyłam artykułu w National Geographic). Obecnie niepowtarzalny urok tego miejsca wykorzystywany jest często w produkcjach filmowych, programach telewizyjnych, teledyskach czy podczas koncertów, jakie ze względu na dobrą akustykę, są tu organizowane.

Mieliśmy to szczęście, że przez większość pobytu dopisywała nam pogoda, mogliśmy zatem spędzić ten czas tak jak to sobie wymarzyliśmy, czyli przeważnie na powietrzu. Wiejskie krajobrazy, odgłosy natury, niezliczona ilość bocianów, codzienne wycieczki na dobry obiad, spacer, lody i ewentualnie małe zwiedzanie a także prawdziwie pionierski poziom dotlenienia zadziałały cuda. Dziewczynom dopisywały apetyty jak nigdy, Małgosia dużo rzadziej niż zwykle mówiła, że się nudzi a Magda wyjątkowo nie wstawała rano z kurami. Po takim tygodniu nikomu nie chciało się wracać do domu.

Author

2 komentarze

  1. Kilka lat temu byłam w Sandomierzu i zwiedzałam podziemia. Nie mam niestety zdjęć z tej wyprawy, więc chętnie razem z Wami pozwiedzałam Sandomierz.

Write A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.