Portugalia na naszej liście figurowała od dawna. Wielkie to więc szczęście w tym roku móc spełnić jedno z naszych podróżniczych marzeń i jednocześnie zwiększyć licznik odwiedzonych krajów. Zaczynamy w Lizbonie, kończymy w Porto. Reszta póki co jest wielkim znakiem zapytania.
Jest taka niepisana zasada odnośnie podróżowania z dziećmi, która mówi o tym żeby nie korzystać z nimi zbyt szybko z pierwszeństwa wejścia na pokład samolotu. Lepiej niech się wyhasają ile można, bo przecież jeszcze się w tym samolocie nasiedzą. Z drugiej strony, ten kto zabiera spacerówkę na pokład i komu zależy na tym żeby mieć ją od razu po wyjściu wie, że jak będzie zwlekał za długo, to skończy się miejsce w schowkach nad siedzeniami i wózek zabiorą przed wejściem. Jest jeszcze jeden aspekt takiego wcześniejszego boardingu. Ten „uczuć” gdy możesz minąć morze ludzi kłebiących się u wejścia do bramki i używając magicznego zaklęcia „my z dziećmi” spowodować, że przez chwilę traktują Cię jak ze statusem „priority”. Złudna to chwała jednak. Wszak wiadomo, że posiadanie dziecka jest dużo droższe niż taka biznes klasa na wakacje 😛 Swoją drogą, ciekawe ile jeszcze to magiczne zaklęcie będzie działać w naszym przypadku – teoretycznie powinno obowiązywać w stosunku do dzieci z przedziału 0-2. Co prawda maluchom rzadko kiedy zagląda się w metrykę, ale myślę, że za rok trudno będzie już Magdzie wcielać się w rolę słodkiego „bobasa”.
Póki co ten wyrośnięty bobas ma za sobą kolejne dwa loty (Warszawa – Amsterdam i Amsterdam – Lizbona). Można powiedzieć, że pozostaje wierny liniom KLM, z którymi rok temu lecieliśmy zwiedzać Andaluzję. Porównując te dwie podróże śmiało można stwierdzić, że podobnie jak poprzednio:
- lot do Amsterdamu był opóźniony i standardowo miał komplet pasażerów
- na lotnisku Chopina w Warszawie wciąż funkcjonuje niewielki acz przyjemny kącik dla dzieci
- lotnisko Schiphol w Amsterdamie wciąż takiego się nie dorobiło (przynajmniej my znów znaleźliśmy tylko ten biedny telewizor wyświetlający bajkę bez głosu co ostatnio)
- a do tego pozostaje wciąż w ewidentnie niekończącym się remoncie
- KLM nie zmienił swojego mikro zestawu prezentowego dla dzieci
Jeśli chodzi zaś o róźnice:
- pierwszy raz zapakowałam nas tak, że w jednym z dwóch bagaży wyszedł nam nadbagaż, potencjalna kara 320 PLN skutecznie zmobilizowała nas do przepakowania 🙂
- na lotnisku Chopina niespotykane pustki; pod bramkę dotarliśmy w jakimś ekspresowym czasie
- toalety przeszły solidny remont; są nareszcie większe i mają oddzielną kabinę dla rodzica z dzieckiem, gdzie znalazła się nawet „ikeowa” nakładka na deskę
- lot linii lotniczych Transavia do Lizbony (mniejszy brat KLM operujący w obrębie basenu Morza Śródziemnego i okolic) był zadziwiająco o czasie więc my sami przybiegliśmy na niego prawie na ostatnią chwilę ;P w konsekwencji czego nasz wózek nie zmieścił się na pokład i zabrali go nam do luku
- „nowa lepsza” Transavia pokusiła się również o dziecięcy gift w postaci kartki z kolorowanką i zestawem kredek
- z dwóch naszych bagaży jeden został uszkodzony (pęknięta walizka) a drugi zaginął
Podobnie jak rok temu dziewczyny zniosły podróż nad wyraz dzielnie. Małgosia o teczkę niespodzianek poprosiła dopiero gdzieś w środku pierwszego lotu a Magdzie okazała się ona praktycznie zbędna. To dziecko naprawdę w większości przypadków potrzebuje jedynie tego żeby mu nie przerywać w wymyślonej zabawie, ewentualnie w niej asystować. Rozkładany stolik okazał się zarówno kasą w sklepie obuwniczym jak i dystrybutorem gałkowanych lodów. Zabrany w podróż pluszak mógł być na milion sposobów przypinany i rozpinany pasem, ewentualnie umieszczany w takim specjalnym uchwycie na kubek. Za oknem na niebie widać było księżyc a z wywietrznika nad głową wiało powietrze. Jak widać lot samolotem okazał się niekończącą się zabawą i rozrywką samą w sobie. Szkoda było zmarnować choć chwilę. Idealnym czasem na drzemkę okazało się więc lądowanie podczas drugiego lotu – godzina 20:30 naszego czasu. Tak „na drzemkę”, bo niestety nie udało się przetransportować Madzi na śpiocha do miejsca noclegu. Pan kierowca taksówki trochę za mocno wczuł się w rolę lubiącego dzieci i gdy tylko Magda otworzyła oko podczas zapinania w foteliku zaczął ją zaczepiać. Nie mogę jednak powiedzieć na jego temat złego słowa. Po pierwsze, zgodnie z zamówieniem miał zarówno fotelik dla Magdy jak i „poddupnik” dla Małgosi a poza tym czekał na nas przez cały czas gdy próbowaliśmy szukać naszego zaginionego bagażu.
Ten zaginiony bagaż pokrzyżował nam nieco plany pierwszych dni. Przede wszystkim zawierał dość sporo kluczowych rzeczy jak: wszystkie ciuchy dziewczyn, większość moich, kostiumy kąpielowe całej rodziny, większość kosmetyków i przewodniki. Na szczęście w podręcznym bagażu mieliśmy ubraniowy „emergency kit” i przynajmniej na drugi dzień mogliśmy wskoczyć w czystą bieliznę i koszulki. Nie mniej, takie żonglowanie tylko dwoma zmianami ciuchów, w których jeszcze na dodatek się spało, oznaczało, że cały czas trzeba było coś prać w rękach i wystawiać na słońce w oczekiwaniu aż wyschnie. Nie wiedzieliśmy też czy mamy poczynić jakieś podstawowe zakupy czy jednak oczekiwać aż plecak się znajdzie. Skończyło się na szczoteczkach do zębów, dezodorancie i dwóch koszulkach dla dziewczyn z promocji w H&M. Michał starał się też dowiadywać w międzyczasie, czy to internetowo czy telefonicznie, o status poszukiwań naszej zguby, podczas gdy ja z dziewczynami chcąc nie chcąc zaliczałam kąpiel w basenie w samej bieliźnie (dobrze że ta od Bimby & Roy wygląda śmiało może robić za kostium).
Przeciwności losu nie zahamowały jednak wakacji, które ruszyły z kopyta w momencie wylądowania na portugalskiej ziemi. Pierwszy dzień, choć taki rozruchowy, już pozwolił nam odkryć kilka oblicz Lizbony. Zaczęliśmy na bogato śniadaniem na dzielni w lokalu LOCAL Alvalade. Mimo bardzo rozczarowujących napojów (flat white przypominała bardziej caffe latte grande a truskawkowa lemoniada truskawkowy miała tylko kolor a smak praktycznie żaden) jedzenie okazało się prawdziwym sztosem. Dziewczyny raczyły się pancakes przekładanymi serkiem, posypanymi truskawkami i pistacjami, ja jadłam tosta z awokado i pieczonym serem halloumi polanym miodem a Michał śródziemnomorskiego bowla. Poznaliśmy też nieco najbliższą okolicę. Muszę przyznać, że trafiłam na jakąś willową ulicę, bo wszędzie stoją wypasione hawiry z basenami w ogródkach, tak więc jest naprawdę przyjemnie. Wokół mnóstwo sklepów wszelkiej maści, restauracje i kawiarnie tętniące życiem często przez cały dzień (z wyłączeniem sjesty rzecz jasna). Do najbliższej stacji metra mamy jakieś 10 min spacerem. Po dwóch dniach nawet dziewczyny pamiętają już drogę.
Na pierwszą wycieczkę udaliśmy się do zabytkowej dzielnicy Baixa. Tak jak reszta Lizbony pokryta jest raczej krętymi, nieregularnymi uliczkami, tak Baixa wyjątkowo prezentuje się w postaci stosunkowo regularnej szachownicy. Wszystkiemu winne jest trzęsienie ziemi, które nawiedziło Lizbonę w 1755 roku – najsilniejsze w historii Startego Kontynentu – w rezultacie którego zginęła 1/4 mieszkańców miasta a 85% zabudowy uległo zniszczeniu. Odbudową zajęto się praktycznie od razu a twarzą tego procesu jak i autorem metamorfozy, którą przeszła Baixa, został markiz de Pombal. Klasycystyczny rozmach, duże place, szerokie – jak na tamte czasy – prostopadle ulice wykładane mozaikami budziły i wciąż budzą podziw i uznanie. Przy niekończących się kłótniach o pluszaki przerywanych równie częstymi „mamo siku” ewentualnie „mamo, chcę coś zjeść” udało nam się przedreptać wybrzeżem rzeki Tag od okolic dworca Cais do Sodré do Placu Handlowego (Praça do Comércio) a następnie, razem z morzem innych turystów, dosłownie przelać się przez Łuk Triumfalny (Arco da Rua Augusta) i popłynąć dalej przez uliczki znajdujące się za nim. Były pierwsze pastéis de nata (babeczki budyniowe z ciasta francuskiego będące tutejszym deserem nr 1), był nie najgorszy obiad, choć chyba wpadliśmy nieco w pułapkę Googlowych ocen, które dotyczyły raczej miejsca znajdującego się tam wcześniej. Była też pierwsza ze słynnych lizbońskich wind – Elevador de Santa Justa – ale kolejka oczekujących na wjazd nie zachęcała do przyłączenia się.
Ten pierwszy dzień pokazał nam wyraźnie jeszcze jedno: to naprawdę nie jest miasto dla ludzi na wózkach czy z wózkami. Doprawdy zastanawiam się jak radzą tu sobie na co dzień rodzice małych dzieci lub osoby z niepełnosprawnościami ruchowymi. Nie dość, że większość chodników jest wybrukowana (nawet tych najnowszych wiekiem), to jeszcze wszędzie są schody i rzadko kiedy działające windy. Hitem okazała się stacja metra Baixa-Chiado, która jest położona tak głęboko, że wydostanie się na zewnątrz to trzy (lub nawet więcej) sekwencje długich ruchomych schodów, po których wg oznaczeń nie można jechać z wózkiem, z windą wyłączoną z użytku. Nie wspominam już nawet o wąskich czy stromych uliczkach, po których nawigowanie wózkiem to po prostu nie lada trening.
4 komentarze
Witaj Portugalio, witaj Lizbono! Na to hasło czekałam 😀 Od razu moje śniadaniowe musli smakuje prawie jak babeczka budyniowa 😉
Mam nadzieję, że limit trudności został wyczerpany i dalej będzie już bezproblemowo. Zawsze wybieracie interesujące miejsca , zapowiada się, że tak będzie i tym razem.
Jak w poprzednich latach czekałam niecierpliwie na posty z waszej podróży. Cieszę się, że jesteście w Lizbonie. I tylko szkoda, że spotkała was przygoda z bagażem…
Mam nadzieję, że bagaż już się odnalazł i w pełni korzystacie z uroków nowego miejsca. Ściskam wszystkich serdecznie z Irlandii, która akurat w tym tygodniu jest słoneczna. Pozdrawia również Aleksander.
Czytam z zainteresowaniem. Współczuję stresu i niedogodności po zagubieniu bagaży. Że „zdjęcie mówi więcej niż tysiąc słów” sprawdza się w Waszym blogu w stu procentach. Życzę Wam fajnych przygód. 🙂