Belém to wysunięta na zachód dzielnica Lizbony mocno związana z czasem wielkich odkryć geograficznych. To stąd w 1497 roku Vasco da Gama wyruszył w pierwszą, zwieńczoną sukcesem, podróż morską z Europy do Indii. Ilość zabytków, muzeów i innych „obowiązkowych punktów na mapie” przyprawia o zawrót głowy i pokazuje, że Lizbona to naprawdę niewyczerpane źródło pomysłów na zwiedzanie.
Nasze lizbońskie wycieczki zaczynamy w sumie zawsze w podobny sposób. Wychodzimy z „domu” i obieramy kierunek na stację zielonej linii metra – Alvalade – po drodze odwiedzając naszą ulubioną piekarnię – Gleba. Ocena 4.0 na Google Maps jest naszym zdaniem stanowczo zaniżona i z tego co widzę jej źródłem jest głównie niezadowolenie z… braku możliwości płatności gotówką. No cóż, ewidentny dowód na to, że nie ma się do czego innego przyczepić 😉 Małgosia zdecydowanie ogłosiła ich foccacię lepszą niż tą, którą robi Michał, więc fakt, iż ten chce wciąż u nich kupować doprawdy o czymś świadczy 😛 Drugiego dnia wspomnianą zieloną linią dojechaliśmy do samego końca – do dworca Cais do Sodré – by tam przesiąść się w tramwaj. Co prawda nie był to ten słynny zabytkowy występujący na co drugiej pocztówce, ale był żółty a to, jak wiadomo, jest dla niektórych bardzo ważne. W niezłym ścisku, który nie przeszkadzał jednak lizbońskim kanarom w czynieniu swych powinności, dzięki przemiłemu małżeństwu z Polski, udało mi się z dziewczynami zająć miejsca siedzące. Wielka chwała im za to, bo trasa do pokonania była dość długa. W trakcie jazdy usłyszeliśmy jakie to słodkie mamy dzieci. Wyszła z tego sytuacja z cyklu „Instagram vs rzeczywistość” gdyż dopiero co z Michałem odzyskaliśmy w miarę normalne ciśnienie po poranku z tymi „słodziakami”.
Wysiedliśmy dokładnie na wysokości Torre de Belém, które śmiało może stawać w konkury na najważniejszy symbol Lizbony razem z żółtym tramwajem, kogutem z Barcelos czy budyniowymi ciasteczkami pastéis de nata. Nie zakładałam nawet, że załapiemy się na jakiekolwiek zwiedzanie i słusznie. Kolejka przed wejściem była na 2 godziny czekania o czym rzetelnie informowała kartka w kasie biletowej. Nie mniej to co zobaczyliśmy to nasze. Mały piknik na trawce w pobliżu wieży i powiedzmy, że ten punkt wycieczki możemy uznać za odhaczony. Małgosia była nieco niepocieszona, no bo po co jechać tyle do jakiejś wieży i nawet do niej nie wejść.
Kilka minut spaceru dalej (w wersji z dwójką dzieci: ok 30 min, jedna bezalkoholowa pinacolada prosto z ananasa i lody dalej) znajduje się kolejny pretendent do wakacyjnej fotki – Pomnik Odkrywców. Jego pierwsza wersja powstała w 1940 roku przy okazji Portugalskiej Wystawy Światowej. Trzy lata później został zburzony a w 1960, dokładnie w 500 rocznicę śmierci Henryka Żeglarza, odsłonięto jego aktualna wersję. Pomnik upamiętnia postaci związane z okresem wielkich odkryć geograficznych: żeglarzy, naukowców, monarchów czy misjonarzy.
Tego dnia chcieliśmy odwiedzić jeszcze jedno z dwóch ciekawie zapowiadających się muzeów: Narodowe Muzeum Powozów lub Muzeum Carris prezentujące wystawę zabytkowych tramwajów. Dziewczyny nie mogły dojść do porozumienia w tej kwestii (Małgosia powozy, Magda tramwaje) a my nie byliśmy zbyt pomocni, bo najchętniej zobaczylibyśmy oba, ale już na starcie wiedzieliśmy, że nie wyrobimy się czasowo. W okolicach Pomnika Odkrywców problem rozwiązał się sam: Magda zasnęła w wózku i tym samym straciła prawo głosu 🙂 Tym sposobem Michał dostał w nagrodę godzinkę ciszy a ja fajną ekspozycję do obejrzenia bez konieczności uganiania się za bardzo dynamicznym dwulatkiem. Narodowe Muzeum Powozów zostało założone w 1905 r. przez Amelię Orleańską, małżonkę przedostatniego króla Portugalii – Karola I Dyplomaty. Najstarsze eksponaty pochodzą z XVI w. a obok pięknych powozów wożących kiedyś władców, arystokrację czy papieży, obejrzeć można lektyki, dwukółki typu kabriolet, powozy służące do przewożenia poczty, więźniów, używane podczas polowania czy przez dzieci do zabawy. Zdjęcia w Internecie i mój przewodnik (pozostający w zaginionym bagażu na tamten czas) sugerują, iż to co zobaczyłyśmy z Małgosią to tylko część zbiorów. Reszta zlokalizowana była po sąsiedzku w Pałacu Belém i nawet jeśli należała do jakiejś innej wystawy pod oddzielnym biletem, to wolałabym taką informację otrzymać na miejscu w kasie a nie po fakcie.
W drodze powrotnej, między ponownie bardzo zatłoczonym tramwajem a metrem, udaliśmy się na obiad do Time Out Market. Nazwa miejsca nawiązuje do tytułu brytyjskiego magazynu „Time Out” wydawanego w ponad 100 krajach na świecie. Opisywane są w nim przeróżne wydarzenia kulturalne, sportowe czy kulinarne. Lizboński oddział „Time Out” postanowił stworzyć raj dla smakoszy a pomysł został podchwycony również w innych miastach (np. w Bostonie, Chicago czy Dubaju). Obecnie w jednej części olbrzymiej hali znajduje się regularny targ – ukłon w stronę Targu Ribeira, który znajdował się tam wcześniej. W drugiej działa ponad 30 restauracji i barów. Podobny koncept spotkać można choćby na naszym domowym podwórku w postaci Hali Koszyki, Browarów Warszawskich, Fabryki Norblina czy Elektrowni Powiśle. Dla nas miejsce to okazało się źródłem fantastycznych smaków zarówno w wydaniu obiadowym jak i deserowym.
Na zakończenie dnia mieliśmy prawdziwy powód do świętowania – przyjechał nasz zgubiony bagaż!
4 komentarze
Pięknie i smacznie, to lubię. Punkt dla Małgosi za wybór muzeum 😀
Łezka zakręciła mi się w oku patrząc na Michała niosącego wózek po schodach – wspomnienie Ragusy i wspólnego noszenia Małgosi w jej czterokołowcu 😉
https://notatkizpodrozy.pl/2021/03/21/sycylia-z-dwulatkiem/
Wspaniale jest wędrować z wami. Jak zwykle komentarze są bardzo trafne, a zdjęcia wspaniałe.
Dobrze, że bagaż w końcu się znalazł. Buziaki dla wszystkich.
Tyle już ciekawych rzeczy dzięki wam widziałam, a znowu udało się zaskoczyć i zobaczyć coś tak spektakularnego Narodowe Muzeum Powozów, rewelacja. Jak zawsze interesująco i smacznie Tak trzymać.