Schody zdają się nie mieć końca. Wiem, że tylko tak mi się zdaje i że właściwie to trasa na kilka minut „wspinaczki”, ale dziewczyny, choć bardzo dzielne, zaczynają robić odpoczynki na każdym wyższym mijanym progu a ja wolałabym już dotrzeć do celu i tam odpocząć. Michał, również dzielny, taszczy pod pachą wózek, więc każdy schodek liczy mu się podwójnie. Ukształtowanie terenu w Lizbonie sprzyja powstawaniu punktów widokowych (po portugalsku miradouros) – jest ich tam kilkanaście. Wypadałoby odwiedzić choć jeden z tych bardziej znanych. Ostatni dzień w stolicy Portugalii to nasza ostatnia szansa.
Na punkcie widokowym św. Piotra z Alcantary (Miradouro de São Pedro de Alcântara) momentalnie zagęszcza się ilość słyszalnych wokół „kurew” – to znak, że trafiliśmy na miejsce i bynajmniej nie jesteśmy jedynymi przedstawicielami naszego kraju. Ludzi sporo, ale do przeżycia. Każdy ma okazję zrobić swoją fotkę panoramy i dodatkowego „selfiaka” na tle miasta (my też). Kontemplację widoków umila standardowo portugalski uliczny grajek. Mam wrażenie, że w tym kraju prezentują oni jakiś ponadprzeciętny poziom, albo po prostu tak trafiamy. Przyzwyczajeni do odgłosu rzępolenia kilku utworów na krzyż, który w sezonie dobiega do okien naszego mieszkania z pobliskiej stacji metra, tu często przystajemy by posłuchać. Nagłośnienie, instrumenty (i to nie tylko gitara, ale często saksofon, klawisze, skrzypce, nie tak rzadko nawet całe bandy z perkusją i basem) oraz prawie zawsze tabliczka z QR kodem do profilu w mediach społecznościowych, ewentualnie innymi namiarami a często i informacją, że słuchanie za darmo, ale za fotkę czy nagranie mile widziane jest jakieś finansowe wsparcie. No i przede wszystkim to są naprawdę dobre występy. Taką muzykę na żywo spotykaliśmy podczas naszych wakacji w praktycznie każdym znanym, turystycznym miejscu w całej Portugalii (nie tylko w Lizbonie). Co więcej, muzyków często można spotkać na występach w barach czy restauracjach lub nawet w nieco bardziej egzotycznych miejscach… (5 urodziny jednej z aptek w „naszej” dzielnicy umilał wynajęty na ten dzień saksofonista). Na wspomnianym punkcie widokowym zrobiliśmy sobie zasłużony odpoczynek. My – szklaneczka sangrii, dziewczyny – pinacolada prosto z ananasa, którą po pierwszym spróbowaniu w Belém potrafią teraz wypatrzeć absolutnie wszędzie. Następnie ruszyliśmy w dół, w okolice dobrze znanego nam już Time Out Market by przejść się bardzo różową uliczką Rua Nova do Carvalho zwaną Pink Street (na której Magdę zahipnotyzował kolejny saksofonista) a potem, siedząc na placu zabaw, zjeść pizzę kupioną na wynos.
W międzyczasie planowaliśmy uchwycić na zdjęciu jedną ze słynnych lizbońskich wind: Elevador da Glória, która w postaci charakterystycznego żółtego wagonika (niestety często pokrytego niekoniecznie estetycznym graffiti) łączy odwiedzony przez nas punkt widokowy z położonym dużo niżej placem Praça dos Restauradores – niestety była ona tego dnia nieczynna. Z innym, równie żółtym i równie znanym, wagonikiem poszczęściło nam się nieco lepiej. Mowa tu o słynnym tramwaju nr 28, który od 110 lat przemierza kręte i wąskie uliczki najstarszej części Lizbony (ponoć nieraz tak wąskie, że wystawioną przez okno ręką można dotknąć murów mijanych budynków). Z naszą objuczoną spacerówką nie chcieliśmy koniecznie sprawdzać jak bardzo ciasno będzie nam wśród innych chętnych, ale specjalnie udaliśmy się na początek trasy tramwaju – Praça Martim Moniz – by móc uchwycić go w pełnej krasie. Niestety pokryty reklamami nie wyglądał jak ten z pocztówek czy zdjęć w Internecie 🙁
Poranek spędziliśmy na basenie. Dziewczynom należało się gruntowne moczenie. Nasze kostiumy kąpielowe dotarły, poprzedniego dnia basen był w czyszczeniu i nie było jak z niego skorzystać a nazajutrz żegnaliśmy stolicę Portugalii by zgłębić inne jej rewiry. Czujemy wielki niedosyt, ale to uczucie, do którego zdołaliśmy przywyknąć. Mimo różnych początkowych przeciwności losu, Lizbona wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Fakt, iż jej wszelkie atrakcje są porozrzucane po całym mieście sprawia, iż tłumy przyjezdnych dość proporcjonalnie rozpierzchają się po różnych dzielnicach. Oczywiście są miejsca, gdzie zawsze jest dużo ludzi i tworzą się kolejki – cudów nie ma – ale generalnie nie odczuwaliśmy jakiegoś wielkiego przytłoczenia ilością turystów (zupełnie inaczej niż w Porto, ale do tego jeszcze dojdziemy, mam nadzieję :P).
Na zakończenie kilka luźno powiązanych punktów/informacji mniej i bardziej praktycznych, które chciałam tu na temat Lizbony zostawić:
- Myślę, że trudno Lizbonę zejść na piechotę (zwłaszcza z dziećmi) i w końcu człowiek staje przed koniecznością skorzystania z jakiejś komunikacji. Uber w Portugalii działa sprawnie a ceny są bardzo przyjazne, my jednak w Lizbonie akurat postawiliśmy na komunikację miejską. O sprawnym z niej korzystaniu Internet posiada masę artykułów z innych podróżniczych blogów a na yT można nawet znaleźć filmiki o tym jak kupować bilety w biletomacie, polecamy się zapoznać.
- My wybraliśmy teoretycznie najtańszy sposób na komunikację miejską czyli tzw. zapping. Polega on na zakupie karty, na którą nabija się euro a następnie odbija przy każdorazowym wejściu do metra, tramwaju, autobusu, miejskiego pociągu czy windy. Każde takie odbicie ściąga z niej określoną kwotę za przejazd. Czy finalnie był on taki najtańszy, trudno stwierdzić. Ewidentnie odbijanie i pobieranie opłat za przejazdy nie działa idealnie, bo codziennie na koniec dnia mieliśmy inną kwotę pozostałą do wykorzystania na każdej z trzech kart.
- Warto wiedzieć, że kartę odbija się też przy wyjściu z metra. My nie wiedzieliśmy za pierwszym razem i nieco pokręciliśmy się na stacji szukając sposobności jak tu ją opuścić 😉
- Dzieci do lat 4 jeżdżą komunikacją miejską za darmo. Starsze dzieci teoretycznie również, ale wymagany jest do tego specjalny rodzaj biletu okresowego ze zdjęciem, tak więc w praktyce dzieci przyjezdne płacą dorosłe stawki.
- Przejazd metrem (i tylko metrem) można też opłacić odbijając zwykłą kartę płatniczą. Taki przejazd kosztuje kilkadziesiąt centów drożej niż przy zappingu, ale nie potrzeba do tego specjalnej karty, na której wciąż trzeba pilnować salda. Pomysł idealny w swym założeniu, który jednak nie ogarnął sytuacji, w której przyjezdny rodzic przemieszcza się z dzieckiem starszym niż 4 lata (czyli takim, za które trzeba zapłacić). Każdą kartę bankową można na wejściu odbić tylko raz, więc jeśli opłaciłam swój przejazd jakąś kartą, to nie mogę jej użyć również by opłacić przejazd Małgosi i muszę do tego celu użyć innej. Ewidentnie system projektowany przez bezdzietnych lambadziarzy 😛 .
- Niech nie zmylą was znaczki wózka inwalidzkiego na rozkładzie metra przy poszczególnych stacjach. To oczywiście miał być symbol dostępności dla osób niepełnosprawnych ruchowo i w praktyce oznacza windę, te jednak podczas naszego pobytu w Lizbonie najczęściej nie działały.
- Przez wagony metra często przechodzą niewidomi żebrząc o jałmużnę. Ich nadejście zwiastuje odgłos stukającej o podłogę laski i brzdęk monet w kubku. Magda bardzo się ich bała.
- Metro jest głośne. Łukowate sklepienia na stacjach dodatkowo wyłożone mozaikami tym bardziej potęgują doznania słuchowe.
- Przemieszczanie się z wózkiem potrafi być nie lada wyzwaniem i tak naprawdę to chyba nie ma czegoś takiego jak idealny wózek pod Lizbonę. Te cięższe, z dużymi kółkami, na pewno dużo lepiej sprawdzą się na brukowanych chodnikach czy kamiennych uliczkach. Z drugiej strony lekki, wózek łatwiej wtargać na górę po schodach. Swoją drogą, zastanawiam się czy w Lizbonie mieszkają kobiety, które na co dzień pomykają w szpilkach…
- Nadzwyczaj często spotykaliśmy miejsca gdzie NIE można było płacić gotówką.
- W Lizbonie trafiliśmy na najdroższą toaletę w naszym życiu (4 euro za osobę dorosłą, 2 euro za dziecko). Jest to chyba jakiś koncept wymyślony przez markę artykułów toaletowych Renova. Toalety w środku są bardzo kolorowe, gra muzyka a na koniec można poczęstować się… rolką papieru toaletowego w wybranym przez siebie kolorze 😀 I tym sposobem rolka żółtego papieru stała się ulubioną pamiątką z wakacji dziewczyn 😀
2 komentarze
Żegnam z Wami Lizbonę. Była piękna, słoneczna i smaczna 😀 Schody to chyba będzie koszmar senny Michała 😉
Każdy wasz wyjazd kończy się zbyt szybko, szczególnie jeśli wędruje się z wami, siedząc przy komputerze. Zawsze niecierpliwie czekam na każdy wpis. Lizbona pełna słońca rozjaśnia pochmurne niebo Irlandii.