Po 5 nocach w Lizbonie przyszedł czas na kolejny etap naszej portugalskiej podróży. W wypożyczalni samochodów Sixt trafił nam się piękny niebieski Nissan Qashqai w automacie, którym za mniej więcej tydzień planowaliśmy stawić się w Porto. Co i gdzie będziemy robić do tego czasu pozostawało wciąż kwestią otwartą. Pomysłów i możliwości mieliśmy aż nadto. Finalnie skusiły nas bajkowe zamki Sintry i najbardziej wysunięty na zachód punkt Europy – Cabo da Roca (ewidentnie nie uciekliśmy więc od Lizbony zbyt daleko, przynajmniej w pierwszym ruchu). Naszą bazą na najbliższe dwa dni stał się przeuroczy domek na końcu świata z przepięknym widokiem na ocean (tutaj recenzja). Aż chciało się zmienić plany i zostać w nim nieco dłużej, ale wiedzieliśmy, że potrzeba również czasu na to co zaplanowaliśmy później.

Sintra

Sintra to ponoć najbogatsza i najdroższa gmina na całym półwyspie iberyjskim. Przez stulecia szlachta i elita kraju, wabiona nieco chłodniejszym klimatem, odpoczywała tam od gwarnej stolicy a bogacze budowali swoje rezydencje często o mocno fantazyjnej architekturze. Dziś Sintra naszpikowana jest bajkowymi zamkami rodem z Disneya. Mieliśmy nadzieję, że naszym głównym problemem będzie jak wybrać te, które chcemy odwiedzić… Rzeczywistość okazała się zgoła inna.

Pech chciał, że do Sintry ruszyliśmy w weekend a jak wiadomo popularne miejsca są wtedy najbardziej oblegane przez turystów. Nasz mocno pobieżny rekonesans również nie pomógł. Okazało się, że do poszczególnych pałaców bardzo trudno jest sobie ot tak po prostu podjechać samochodem, bo albo któryś położony jest przy drodze bez żadnego parkingu (lub z parkingiem np. na 5 samochodów), albo prowadzi do niego droga dostępna tylko dla pojazdów uprzywilejowanych albo jedynie piesza ścieżka. Między pałacami wije się pętlą wąska, jednokierunkowa, wiecznie zakorkowana ulica, którą naiwni ludzie (np. my) starają się podjechać choćby w pobliże interesującego ich miejsca lub jakimś cudem złapać jedno z naprawdę niewielu miejsc postojowych ulokowanych na trasie. Tą samą ulicą porusza się też miejski autobus i wydaje się być to dużo lepszy sposób dotarcia do upragnionej lokalizacji, choć trzeba pamiętać, iż stoi on w tym samym korku co wszyscy a bilety do pałaców kupuje się na konkretne 30 minutowe okienko, którego absolutnie nie można przegapić. Najpewniej jest więc zostawić samochód gdzieś w okolicach dworca kolejowego i dalej udać się pieszo, zwłaszcza, że odległości nie są duże. Z wózkiem jednak taka wyprawa wyglądała nam zbyt karkołomnie biorąc pod uwagę jaką szerokość (lub raczej „wąskość”) miał brukowany (a jakże!) chodnik prowadzący wzdłuż wspomnianej ulicy, jak i to, że często w ogóle go tam nie było.

Finalnie nie udało nam się dotrzeć ani do kolorowego Pałacu Pena (Palácio Nacional da Pena) ani do pałacu Quinta da Regaleira z jakże fotogeniczną „studnią inicjacji” , na którą zęby i aparat ostrzył sobie Michał. Mieliśmy silne postanowienie przygotować się nieco lepiej i spróbować naszych sił następnego dnia… niestety tym razem pokonała nas natura. W tamtym czasie Portugalia mierzyła się bowiem z licznymi pożarami lasów. Zagrożenie dotarło również w okolicę Sintry, w wyniku czego, na drugi dzień po naszej przeprowadzce w te rejony, zamknięto wszystkie pałace na kolejne 72 godziny. Mówi się, że do trzech razy sztuka. Tym razem po dwóch nie było już jak próbować dalej 🙁

Cabo da Roca

Całe szczęście na najdalej wysunięty na zachód punkt stałego lądu Europy – zwany Cabo da Roca – można z łatwością dotrzeć samochodem, parkowanie nie nastręcza żadnych problemów a zdjęcie pod pamiątkowym obeliskiem nie wymaga żadnego biletu. Po naszym pechowym podejściu do Sintry potrzebowaliśmy choć małego sukcesu 😀 Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że listę tego typu geograficznych punktów mieliśmy otworzoną już 8 lat temu w Singapurze. Tam, na wyspie Sentosa, stanęliśmy bowiem na najbardziej wysuniętym na południe punkcie kontynentalnej Azji.

Bliskość Lizbony, charakterystyka miejsca a także fakt, że można tu dojechać lokalnym autobusem sprawia, że Cabo da Roca jest bardzo popularnym miejscem wśród turystów. Widoki umila najstarsza latarnia morska w Portugalii. Są toalety, parking, jest sklepik z pamiątkami i punkt informacji turystycznej. Na portugalskiego muzyka amatora również można liczyć. Pamiątkowy obelisk zdobi napis „Aqui, onde a terra se acaba e o mar começa” (Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna).

Zaledwie 2 km dalej trafiliśmy na najlepszą restaurację całego wyjazdu – 3 Gomes. Byliśmy tam dwa razy i za każdym razem było przepysznie. Myślę, że moglibyśmy stołować się tam i tydzień codziennie wybierając kolejną pozycję w menu i byli byśmy zadowoleni. Dziewczyny zresztą też. Widzieliśmy na Instagramie taki tekst: „Zabieraj dzieci ze sobą w podróż żeby mogły jeść frytki w różnych miejscach na Ziemi” i to jest sama prawda 😀 W restauracji 3 Gomes frytki były naprawdę rewelacyjne. Do tego dziewczyny raczyły się jakimś jednym głównym daniem do podziału (np. z łososiem) albo kilkoma różnymi przystawkami (krewetkami, małymi panierowanymi rybkami itp.), które razem wzięte z powodzeniem napełniały im brzuszki. Wisienką na torcie była dostępność krzesełka dla dzieci (to jest coś na co Magda zwraca wielką uwagę i jest zawsze bardzo niepocieszona jak takowego nie ma), biegły angielski obsługi (w ogóle w Portugali naprawdę dobrze mówią po angielsku, duuuużo lepiej niż w Hiszpanii) a także zaangażowanie jednego kelnera, który z wielkim zaangażowaniem starał się zdobyć względy Magdy. Ta pozostawała jednak niewzruszona i przestraszona przez większość czasu i łaskawie spuszczała z tonu dopiero jak sobie podjadła.

Cascais

Urocze Cascais było kołem ratunkowym i osłodą tych dwóch dni. Trudno to ubrać w słowa, ale już od pierwszych kroków uderzył nas tam ten niepodrabialny klimat jakie mają tylko małe nadmorskie (tudzież nadoceaniczne ? :P) miejscowości: ciasne uliczki, które prędzej czy później zaprowadzą do jakiejś niewielkiej miejskiej plaży (w Cascais jest ich podobno aż 17) lub co najmniej zapewnią widok na ocean, kostiumy kąpielowe wystające spod sukienek i piasek przyklejony do stóp mijanych przechodniów. Totalnie bez planu i nawet nie patrząc na mapę, zaopatrzeni w świetną kawę w The Coffee Cascais Centro (gdzie zamówienia składa się na tablecie) oddawaliśmy się tam błogiemu szwendaniu, szukaliśmy ciekawych magnesów i pamiątkowej mikro miseczki, którą od jakiegoś czasu przywozimy z podróży (sprawdza się znacznie lepiej niż filiżanka ze spodkiem, która była przez wiele lat moją osobistą pamiątką z wakacji).

Michał zdobył swoje upragnione „instagramowe” zdjęcie latarni Farol de Santa Marta o zachodzie słońca. Dziewczyny raczyły się podstawą swej letniej diety czyli lodami, jeździły na karuzeli rodem z Paryżem (choć w sumie na lokalnym podwórku też takie mamy, chociażby we Wrocławiu czy warszawskiej Fabryce Norblina) a potem moczyły stopy w zimnym jak Bałtyk oceanie i ewidentnie temperatura nie robiła na nich żadnego wrażenia. Małgosia budowała jakieś mury obronne z piasku a Magda niszczyła wszystko co udało jej się ulepić więc momentalnie dochodziło do walk, które starałam się przerywać rozdzielając wrogów, jednocześnie pilnując by uciekająca w stronę wody Magda zatrzymała się na czas i nie zmoczyła całego ubrania, gdyż akurat tego dnia nie wzięłam nic na zapas. Jednym słowem błogość, spokój, równowaga i ładowanie baterii w rytmie slow 😛

Author

5 komentarzy

  1. Słońce portugalskie jest o wiele cieplejsze niż jesienne lubelskie. Dobrze jest teraz powędrować z wami i posiedzieć na pięknej plaży.

  2. Uwielbiam patrzeć na różne odcienie niebieskiego nieba i wody… A ponoć to zielony uspokaja 😉

  3. Jak zawsze wspaniały teks, urocze zdjęcia i to co widać na talerzu , oj zjadło by się !

  4. Pięknie to wszystko opisane i fotograficznie udokumentowane. Czytając Twój blog zawsze się zastanawiam jak to się stało, że nie studiowałaś dziennikarstwa. Czy nie miałaś nigdy ciągot w tym kierunku. Przy takiej lekkości pisania kariera np w National Geographic byłaby murowana

  5. Pięknie to wszystko opisane i fotograficznie udokumentowane. Czytając Twój blog zawsze się zastanawiam jak to się stało, że nie studiowałaś dziennikarstwa. Czy nie miałaś nigdy ciągot w tym kierunku. Przy takiej lekkości pisania kariera np w National Geographic byłaby murowana

Write A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.