Wraz z kolejną zmianą bazy wypadowej opuściliśmy w końcu dystrykt Lizbona… Bardzo chciałam tak zacząć ten wpis, ale jak na złość przyjemny rodzinny hotelik, w którym zatrzymaliśmy się na kolejne 4 noce, mieścił się jakiś kilometr/dwa przed granicą 🙂 Myślę, że można jednak przemilczeć ten niewygodny szczegół i dokonać zamierzonego uogólnienia. Wszak wszystkie wycieczki jakie odbyliśmy w tym czasie odbyły się już tylko i wyłącznie w administracyjnych granicach dystryktu Leiria.

Pogoda jak dotąd była dla nas łaskawa. Temperaturowo spodziewałam się tu schyłku lata a słońce i ciepełko rozpieszczały nas praktycznie codziennie. Geograficznie przesuwaliśmy się jednak na północ, w kalendarzu odliczając jednocześnie kolejne dni września. Wieczory niosły już za sobą zapowiedź ochłodzenia, staraliśmy się więc korzystać z lata za dnia ile się dało, zwłaszcza, że specjalnie w tym celu znalazłam nocleg z basenem. Pobudka, niespieszne domowe śniadanie serwowane przez właścicieli hotelu, nieco bujnięć na huśtawkach, poranna bajka, moczenie w basenie aż dziewczyny wyjedzą wszystkie przekąski, walka o wyjście z wody, obranie celu wycieczki dnia, wyjazd i powrót wieczorem z obowiązkowym przystankiem obok pola, na którym zawsze pasł się ten sam koń. Tak z grubsza wyglądał schemat kilku kolejnych dni. Zmieniało się oczywiście miasteczko, które odwiedzaliśmy i stopień spoufalenia się z koniem 😀 (na początku po prostu zwalnialiśmy samochód, ostatniego wieczora skończyliśmy na karmieniu go jabłkami i uciekaniu przed właścicielem zainteresowanym naszymi poczynaniami po ciemku). To był fajny czas. Ten nasz hotelik na odludziu i pośrodku niczego okazał się taką zamkniętą oazą ciszy i spokoju a prowadzące go małżeństwo naprawdę starało się nam tam przychylić nieba (zapraszam też na pełną recenzję tego miejsca).

Peniche

Moje geograficzna znajomość kontynentalnej Portugalii, zanim jeszcze zaczęłam studiować przewodniki przed wyjazdem, nie była jakaś bardzo imponująca i sprowadzała się do poprawnego wskazania na mapie Lizbony, Porto, Faro i Peniche właśnie. Nazwę tej niewielkiej miejscowości tuż nad oceanem poznałam w kontekście organizowanych tam obozów surferskich, w których uczestniczyło kilkoro naszych znajomych. Gdy okazało się, że stacjonujemy niedaleko, postanowiliśmy w ciemno udać do miejsca o którym w zasadzie nie wiedzieliśmy nic (nasz przewodnik napisał o nim praktycznie tylko tyle, że istnieje 🙂 ) a mimo to jego nazwa wyryta była jakoś wyjątkowo mocno w naszej świadomości.

Cały nasz plan na to popołudnie obejmował trzy punkty: obiad, kawę i pralnię samoobsługową (kolejność przypadkowa) a reszta miała wyjść, nomen omen, w praniu 😛 I tak, podczas gdy nasze ciuchy wirowały w A Nossa Lavandaria, my w Llama & Cuy zjedliśmy świetne hamburgery (szkoda tylko, że dla dziewczyn nie można było wziąć samego kotleta z kurczaka, bo jednak w ich przypadku cały hamburger to duże marnotrawstwo jedzenia). Następnie w Pastelaria Calé II dostaliśmy posypane czekoladą cappucino (a tfu! 😛 ) i kilka smacznych ciach i tylko ta niezaplanowana „reszta” zupełnie nam nie wyszła. Miasteczko wydawało się dziwnie puste i… surowe. Uliczki, w których tradycyjnie chcieliśmy się nieco „zgubić”, wyjątkowo nie prezentowały kadrów wartych zapamiętania i nie zachęcały do dalszego eksplorowania. Ponadto nie mogliśmy wyzbyć się wrażenia, iż niebo zasnute było szarym dymem (być może wiatr przywiał co nieco z pożarów nawiedzających Portugalię w tamtym czasie?) co tym bardziej wzmacniało w nas przekonanie, że tego popołudnia nie zagrzejemy tam miejsca.

Wracając objechaliśmy samochodem cypelek, który pokrywa Peniche i tam w końcu można było ujrzeć nieco więcej życia. Kampery i vany zapakowane tak by mieć dobry widok na ocean, ich właściciele chillujący z książką lub gotujący kolację na małych kuchenkach, rozmowy toczone w parach lub nieco większych grupach. Im bliżej plaż tym też nieco bardziej odczuwalny zaczynał być surferski klimat miejsca. Pojawiały się szyldy szkółek i sklepy ze sprzętem. Nie mniej wrażenie jakie Peniche wywarło na nas tego dnia było dokładnie takie jak nasze surferskie umiejętności – żadne 🙂

Óbidos

Zupełnie inne wspomnienia pozostawiło po sobie Óbidos – niewielkie miasteczko na wzgórzu, otoczone murem obronnym, z pięknie zachowaną średniowieczną zabudową. I mimo, iż tłumy mniej lub bardziej zorganizowanych wycieczek potrafiły się wcinać w każdy kadr a całe nasze zwiedzanie sprowadzało się głównie do intuicyjnego szwędactwa, to małe i nienachalne Óbidos zauroczyło nas na tyle, że na jednej wizycie się nie skończyło.

Wspomniane szwędactwo za każdym razem rozpoczynaliśmy w Avocado Coffee & Healthy Food serwującej fantastyczne świeże i zdrowe dania kuchni międzynarodowej, dzięki którym mogliśmy na chwilę odpocząć od diety składającej się z ryb, krewetek, ośmiornic i innych owoców morza. O dziwo dziewczyny również zerowały swoje dziecięce porcje pełne brązowego i dzikiego ryżu w towarzystwie kurczaka, pomidorów i rukoli (nie domagając się przy tym frytek), co tylko pokazuje, że to miejsce naprawdę warto odwiedzić. Nie bez znaczenia jest również fakt, że zaraz obok można od razu uzbroić się w deser w postaci jeszcze gorących pastéis de nata. Następny przystanek miał zawsze miejsce w bramie Porta da Vila, która zachwyca niewielką kaplicą z balkonem wyłożoną osiemnastowiecznymi płytkami azulejos, choć to raczej nie architektura zatrzymywała nas tam za każdym razem. Duarte Dias był jednym z tych utalentowanych ulicznych muzyków, o których wspominałam już przy okazji jednego z wpisów o Lizbonie. Co prawda na Instagramie z dużo większym prawdopodobieństwem można natknąć się na zdjęcia jego nagiej klaty wprost z sali treningowej, niż na próbki talentu muzycznego, dlatego musicie nam wierzyć na słowo, że nasze zachwyty były uzasadnione 🙂

Przekroczenie bramy rozpoczynało spacer wśród bielonych domków z wyraźnymi niebieskimi lub żółtymi pasami. W każdym z nich można było znaleźć niewielki sklepik z rękodziełem lub lokalnymi specjałami, restaurację, kawiarnię czy księgarnię, których ponoć jest tam kilkanaście. Idąc za tłumem, czy też próbując odbić gdzieś w bok, prędzej czy później trafiało się na zamek lub mury obronne miasta. Z murów roztaczał się piękny widok, nie brakowało więc chętnych na ten oryginalny spacer. Nie polecam jednak wybierać się na niego z dziećmi, gdyż jakoś nikt nie pomyślał o barierkach ochronnych. Zamek pełni obecne funkcję hotelu, ale można śmiało eksplorować teren wokół niego. Podczas naszego zwiedzania był on pełen elementów scenografii wykorzystywanych, tak się domyślamy, podczas Festiwalu Średniowiecznego, który odbywa się tam latem. Zresztą Óbidos festiwalowo bawi się w ciągu roku wiele razy pokazując, że warto tam zaglądać niezależnie od miesiąca. Do najbardziej popularnych należą: Festiwal Czekolady (marzec), Festiwal Literatury (maj), wspomniany Festiwal Średniowieczny (lipiec), Festiwal Wina (sierpień) czy Festiwal Bożonarodzeniowy (grudzień).

Caldas da Rainha

Podróżowanie kursorem po mapach Google to jeden z naszych ulubionych sposobów na znajdowanie ciekawych miejscówek. I choć do tej pory sprzeczamy się kto z nas tak naprawdę znalazł to zdjęcie w sieci, to jedno jest pewne: jeden kadr z parku Parque Dom Carlos I prezentujący majestatyczne budynki opuszczonego szpitala/sanatorium sprawił, że zechcieliśmy zobaczyć to miejsce na własne oczy.

Szczęśliwie dla dziewczyn (czyli właściwie dla nas 😛 ) okazało się, że miasteczko miało dużo więcej do zaoferowania niż tylko scenerię do kolejnego ładnego zdjęcia. Po początkowych problemach z zaparkowaniem, znaleźliśmy w końcu wolne miejsce na parkingu na tyłach parku i ruszyliśmy na spacer. Szerokie zacienione alejki, dużo zieleni, stoły piknikowe, ławki, altana, w której czasem odbywają się plenerowe koncerty, całkiem przyjemny plac zabaw i spokojnie można było się tam nieco zasiedzieć. Nasz wymarzony kadr (nagłówkowe zdjęcie z tego wpisu) zaprowadził nas nad staw, po którym pływały łabędzie i kaczki. Portugalsko-polskie przymierze rodziców zostało tam przypieczętowane białą bułką, którą jakiś lokalny tata dwóch małych chłopców podzielił się z naszymi dziewczynami by i one mogły dostąpić zaszczytu nakarmienia wygłodniałego ptactwa. Tę jakże uniwersalną dziecięcą atrakcję wrzucam do jednego worka razem z każdym napotkanym placem zabaw, taplaniem się w wodzie, lodami i frytkami na obiad, tworząc tym samym zestaw sprawdzający się niezależnie od szerokości geograficznej 😉 W tle trzy przepiękne bryły bliźniaczych budynków, w których kiedyś mieścił się szpital a później uzdrowisko robiły jeszcze większe wrażenie niż na zdjęciu i aż żal ściskał, iż obecnie niszczeją niezagospodarowane a z planów urządzenia w nich hotelu póki co nic wychodzi.

Eksploracja okolic zaprowadziła nas na świetną kawę w Unique Coffee, przyzwoite lody w Gelateria Puzzle oraz do dwóch muzeów. Pierwszym było malutkie prywatne Muzeum Cyklizmu, które mimo bardzo dobrych ocen w Google Maps nie zachwyciło. Podejrzewam, że zabrakło nam większego zainteresowania tematem portugalskiego kolarstwa szosowego oraz, że muzeum prezentuje się dużo ciekawiej gdy jest się po nim oprowadzanym przez samego właściciela a tu niestety bariera językowa była nie do przeskoczenia. W drugim przypadku trafiliśmy już znacznie lepiej. W Muzeum Ceramiki, mieszczącym się w pięknej XIX-wiecznej rezydencji otoczonej ogrodem, oglądaliśmy bogatą kolekcję ceramiki artystycznej i użytkowej, od tradycyjnych portugalskich wzorów po nowoczesne dzieła (m.in. prace słynnego Rafaela Bordalo Pinheiro, znanego z humorystycznych i oryginalnych projektów, takich jak ceramiczne żaby czy naczynia w kształcie kapusty). Pamiętam, iż najbardziej jednak zaskoczyła nas… cena wejściówek. Pani w kasie nałożyła na nas chyba wszystkie możliwe zniżki łącznie (rodzina z dziećmi, grupa 4 osób itp.) i za naszą czwórkę zapłaciliśmy jakieś śmieszne 3 euro. Tu również dowiedzieliśmy się, że w ostatnich latach najwięcej turystów przybywa do Portugalii z USA.

Author

2 komentarze

  1. Jak miło powrócić do klimatu wakacji 🙂 Małe miasteczka mają swój niepowtarzalny koloryt…

  2. Cieszę się jak zawsze, gdy mogę z wami powędrować po miejscach, w których nie byłam i nie będę (chyba). Do zobaczenia następnym razem – może kiedyś w Irlandii, gdzie aktualnie przebywam…

Write A Comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.