Kilka dni spędzonych w dystrykcie Leira i trzeba było ruszać w drogę do Porto, skąd za kilka dni mieliśmy wracać do kraju. Kto kojarzy zamiłowanie naszych dziewczyn do dłuższych podróży samochodem, ten wie, że na czekające nas 250 km drogi czekaliśmy z „pewną taką nieśmiałością” 🙂 By jak najbardziej zminimalizować prawdopodobieństwo dramatów, zaplanowaliśmy po drodze dwa ciekawie zapowiadające się przystanki.
Nazaré
Kiedyś małe, tradycyjne, portugalskie miasteczko znane głównie z rybołówstwa i pięknej szerokiej plaży, obecnie stolica największych fal na świecie. Gigantyczny podmorski kanion (230 km długości i 5 km głębokości), brak raf czy wysepek blisko wybrzeża a także skłonności północnego Atlantyku do sztormów (zwłaszcza zimą), które dzięki wspomnianemu kanionowi dostają tu dodatkowego energetycznego kopa – wszystko to sprawia, że fale osiągają tu 25 czy nawet 30 metrów wysokości czyniąc to miejsce rajem dla najbardziej doświadczonych surferów poszukujących ekstremalnych wrażeń.







Zaparkowaliśmy na niewielkim parkingu niedaleko plaży North Beach, na której zimą odbywa się wspominane surferskie szaleństwo. Samozwańczy strażnicy parkingu „pomagali” w znalezieniu wolnego miejsca i dbali żeby samochodom pod naszą nieobecność lakier z karoserii nie odpadł 🙂 . Przejście pod symbolicznym rusztowaniem było niczym wkroczenie do świata spod herbu surfingowej deski. Obowiązkowa fotka przy pomniku „Jelonka surfera” (mającego reprezentować związek człowieka z przyrodą i potęgą oceanu i nawiązywać do lokalnej legendy o rycerzu i jeleniu), kilka pięknych kadrów uchwyconych aparatem, około 500 m spaceru i dotarliśmy do historycznej fortecy Forte de São Miguel Arcanjo, gdzie aktualnie mieści się małe muzeum i najlepszy punkt widokowy. Za niewielką opłatą można tam zgłębić tajniki geologicznego fenomenu tego miejsca, popodziwiać kolekcję desek zawodników z Nazaré a także zobaczyć wielkie fale uchwycone na zdjęciach, z których niektóre zrobione były właśnie w tym miejscu (co dodatkowo działa na wyobraźnię). Paradoksalnie ocean był nad wyraz spokojny tego dnia, ale kto wie co działo się kilka godzin później? Czarne chmury na horyzoncie były dość wyraźną obietnicą deszczu a może nawet i burzy.






Costa Nova
To było specjalne wydanie National Geographic Traveller w całości poświęcone Portugalii (pozdrowienia dla redaktora naczelnego <3). Zdjęcie kolorowych pasiastych domków mieniących się w słońcu na tle błękitnego nieba. Wyglądały tak uroczo i tak wakacyjnie, że od razu pomyślałam „o, tam to bym chciała”. Jak dobrze wiecie, u nas często jedno zdjęcie wystarczy by postawić sobie na mapie taką wirtualna pinezkę a potem kombinować by znaleźć się gdzieś w okolicy. W tym przypadku nie musieliśmy się nawet jakoś specjalnie trudzić. Podobnie jak Nazaré, tak i Costa Nova – niewielka miejscowość ze zdjęcia – leżała na naszej trasie do Porto.







Zaparkowaliśmy tuż przy plaży Praia da Costa Nova (dokładnie tutaj) i tam też skierowaliśmy nasze pierwsze kroki. Choć ten post piszę dobrych kilka miesięcy później, to dokładnie pamiętam tamto popołudnie. Chmury, przed którymi uciekaliśmy w Nazaré, zostały daleko w tyle, było przepiękne słońce a na horyzoncie nic co mogłoby dać choć odrobinę cienia – wszystko wyglądało więc jakby ktoś przesadził z rozjaśniającym filtrem do zdjęć. Nie było jakoś super gorąco, chłodny wiatr niweczył niestety całe ciepło słonecznych promieni, ale zupełnie nam to nie przeszkadzało. Plaża była piękna, szeroka, o jasnym drobnym piasku. Wzburzone morze wyrzuciło wtedy na brzeg mnóstwo muszli, które dziewczyny zbierały sumiennie i w dużych ilościach. Przy drewnianej promenadzie ciągnącej się ponoć wzdłuż całej plaży, stały gdzieniegdzie ławki, na których można było pokontemplować piękno fal i walczących z nimi surferów. Chwilo trwaj, zero potrzeb – pomyślałam wtedy. Restauracja Bronze Seafood & Lounge Bar jako jeden z niewielu czynnych w tym momencie przybytków z jedzeniem uratowała nasze puste brzuchy. Baliśmy się, że będzie drogo i marnie, ale na szczęście rozczarowaliśmy się bardzo pozytywnie. Pyszny tuńczyk, bardzo dobra ośmiornica, menu i krzesełka dziecięce a do tego stolik z widokiem na ocean (do poprawy jedynie bardzo suchy szpinak).






Pasiaste domki, które przywiodły nas do Costa Nova, mają swoje korzenie w XIX wieku. Początkowo były tylko rybackimi magazynami do przechowywania sprzętu i sieci. Z czasem stały się domami a malowanie ich w jasne, pionowe pasy nadawało im estetycznego wyglądu i pomagało je od siebie odróżnić. Gdy Costa Nova zyskała popularność i status letniego kurortu, paskowe domki stały się jej wizytówką i stałym elementem krajobrazu, często więc i nowe budynki malowano w podobny sposób. Marzyło mi się takie piękne „instagramowe” zdjęcie pełne słońca i nasyconych kolorów. Niestety źle wstrzeliliśmy się godzinowo i podczas spaceru aleją, przy której domków jest najwięcej, jak na złość słońce było już za nimi. Być może gdybyśmy nieco odwrócili porządek „zwiedzania”… ale może wtedy moje wspomnienia z plaży nie byłyby aż takie niesamowite 🙂






2 komentarze
Jak zawsze, udaje się wam zobaczyć coś nowego, zaskakującego, ciekawego. Domki robią fantastyczną robotę, emanuje z nich tak pozytywna energia, że aż zazdroszczę, mieszkańcom i turystom, którzy mogą ładować swoje baterie do woli.
Domy rzeczywiście niesamowite… I wasze wspomnienia z nimi związane nadal żywe. Już się cieszę na tegoroczne wakacje.