Porto – nasz ostatni zaplanowany punkt na mapie Portugalii. Trzy dni podszyte z jednej strony ciekawością tego co nieznane, radością z tego co już za nami (myślę, że było tego całkiem sporo), ale i smutkiem z powodu nieuchronnie zbliżającego się końca naszych wakacji.






Początki przypominały historię sprzed roku, gdy próbowaliśmy w ostatniej chwili znaleźć nocleg w Sewilli a Internet prezentował nam dosłownie kilka możliwości. Nocleg dla 4 osób w Porto, który nie byłby dwoma oddzielnymi pokojami w hotelu, okazał się również totalną egzotyką a szukając go kilka dni przed musieliśmy wybierać tylko między opcjami drogimi a bardzo drogimi 🙂 Co więcej, nasze problemy nie skończyły się wraz z dokonaną rezerwacją. Dosłownie dzień przed, w czasie podziwiania pięknej ceramiki w muzeum w Caldas da Rainha, dostałam maila informującego, że moja niewymagająca przedpłaty rezerwacja została anulowana z powodu… braku płatności tudzież jakiegoś innego obowiązku związanego z kartą kredytową, którego ewidentnie nie dopatrzyłam. Co ciekawe, wiadomość była wysłana po angielsku, podczas gdy ta wcześniejsza, którą przegapiłam, po portugalsku 😀 Tak więc między jedną zabytkową wazą a innym eksponatem ponownie gorączkowo przeszukiwałam Internet w poszukiwaniu zamiennika. I wtedy zdarzył się cud – ktoś odwołał rezerwację apartamentu w hotelu Mercure Porto Centro Santa Catarina. Co zabawne, jakiś czas temu stwierdziłam, że potrzebuję urozmaicenia i biorę tymczasowy rozwód z siecią Accor, w której nazbierałam przez lata tyle punktów w programie lojalnościowym, że starczyło na kilkudniowy darmowy pobyt naszej czwórki w apartamencie w Krakowie. Widać rozłąka nie była nam jedna pisana 😉 Nie narzekamy. Trafiliśmy naprawdę dobrze (tutaj pełna recenzja) a zaprzyjaźniona Pani Monika z recepcji oświeciła nas, że nasze noclegowe problemy to w przypadku Porto standard, nie żaden tam „wysoki sezon”. Ten w zasadzie trwa tam cały rok (podczas naszego pobytu na ponad 140 pokoi wolne były zaledwie 4) a jako takie rozluźnienie odczuć można jedynie w styczniu czy lutym.






Jeśli chodzi o pogodę, to śmialiśmy się, że Porto chce nas przygotować do zbliżającego się powrotu czy wręcz do niego zachęcić, gdyż w tym samym czasie w Warszawie było znacznie cieplej 🙂 Codziennie wyglądało to tak jakby miasto nie mogło się zdecydować czy chce być raczej w stylu angielskim (mgliste, chłodne i pochmurne) czy jednak południowym (słoneczne i ciepłe choć niekoniecznie tak jak można by się tego spodziewać). Bywało więc tak, że w ciągu dnia zachodziliśmy do hotelu żeby się doubrać albo wręcz rozebrać, gdy błędnie odczytaliśmy jego pogodowe zamiary na dany dzień.






Nasze zwiedzanie dużo bardziej przypominało „szwędactwo” niż realizowanie jakiegoś konkretnego planu. Do Lizbony, przyznaję, byłam przygotowana dużo bardziej skrupulatnie. Tu, na końcówce wyjazdu, wiedzieliśmy, że trzeba przede wszystkim nacieszyć się ostatnimi dniami wakacji, zaopatrzyć w brakujące magnesy, pokupować jakieś inne małe souveniry (np. Michał często poluje na jakieś fajne T-shirty, które potem niestety/stety kurczą się w praniu i… lądują u mnie w szafie ;P). Nocleg w centralnej, historycznej części Porto sprawił, że nasze codzienne wycieczki odbywaliśmy w zasadzie tylko pieszo i tu wielki szacun dla nas wszystkich, bo to nie były takie tam zwykłe spacerki. Przede wszystkim ukształtowanie terenu Porto jest gwarantem niezłego miejskiego trekkingu. Najpierw marsz stromo w górę, by zaraz schodzić równie stromo w dół. Brawo Małgosia za wytrwałe przebieranie nóżkami i brawo my z Michałem, że w takich warunkach pchaliśmy jeszcze wózek z Magdą. Do tego w większości miejsc było naprawdę duuużo ludzi, co przy dwójce małych dzieci oznacza, że non stop trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Czy tu również co raz wędrówki umilali nam fantastyczni uliczni grajkowie? A jakże! Choć niestety ten, który najbardziej zapadł mi w pamięć zasłużył się tym, że mocno odbiegał od wysokiej „średniej portugalskiej”. Stacjonował na drugim brzegu rzeki Duero, tuż przy stacji kolejki linowej Teleférico de Gaia. Starszy pan z klawiszami. Na warsztat brał klasykę rocka i niestety jego wykonania „I want to break free” zespołu Queen nie zdołam odsłyszeć już nigdy 😉






Nie można nie wspomnieć, że w tym naszym włóczeniu się mieliśmy wielkiego pecha do jedzenia. Jak inaczej skomentować fakt, iż finalnie nie możemy polecić żadnego z miejsc, w których zatrzymaliśmy się na obiad? Pierwszym zawodem był Time Out Market. Jego lizbońską wersję pokochaliśmy całym sercem i stołowaliśmy się tam kilka razy. W Porto niestety miłości nie było 🙁 Przede wszystkim tym razem miejsce było znacznie mniejsze, co automatycznie generowało mniejszy wybór potraw. I jeszcze jak ja z Michałem nie mieliśmy problemu by kolejny raz pójść w owoce morza, ryby czy nawet wybrać coś na „chybił trafił”, tak zamówienie czegoś dla dziewczyn przysporzyło nam sporo problemów. Chciałam napisać, że nawet nie chodziło o brak tzw. dziecięcych pewników, ale ogólny brak prostszych dań, które nie zostałyby z marszu odrzucone za dużą ilość zielonego lub niestandardowy dobór składników, zbyt bliski ich kontakt na talerzu czy pokrycie wszystkiego sosem… ale to chyba wychodzi na to samo 😉 . No cóż, dziewczyny czasem mają melodię do bycia rasowym „foodie”, wcinania japońskich onigiri razem z nori (wodorostami), krążków kalmarowych czy grillowanych krewetek a czasem dla równowagi jedyne na co spojrzą do pomidorowa, naleśniki i nuggetsy z kurczaka z frytkami 😉 Drugim pudłem było Mercado Bom Sucesso – miejsce znalezione zupełnie przypadkiem. Mieliśmy nadzieję, że obiecujące oceny w Google (zarówno ich wysokość jak i treść) oraz fakt, iż było absolutnie z dala od utartych szlaków, przełożą się na murowany sukces i że będziemy kiedyś mówić: „phi, chodziliśmy tam zanim to było modne” :P. No i pudło. Wybór ze względu na dzieci był rzeczywiście bardziej życiowy, ale niestety realizacja mocno poniżej oczekiwań. Małgosia narzekała, że jej carbonara jest stanowczo za słona i „w ogóle nie taka jak robi tata”, Magdzie nie pasowało absolutnie nic i finalnie jej makaron z sosem pomidorowym zjadła Małgosia. Nie pamiętam co zamówił Michał, ale ewidentnie nie ma co wspominać a moje danie – obiecująco wyglądający rybny kotlet na czymś w rodzaju zapiekanki z ziemniaków i brokułów – niestety tylko wyglądało ładnie a okazało się totalnie niezjadliwe. Czarę goryczy przelał obiad w Ristorante Pizzeria S. Martino Prestige, do którego trafiliśmy, gdy restauracja na którą mieliśmy chrapkę okazała się być jednak zamknięta w porze sjesty – choć jej grafik w Google mówił coś dokładnie przeciwnego. Najzabawniejsze w tej sytuacji było to, że Małgosia ogłosiła zjedzony tam obiad niemalże posiłkiem wyjazdu, podczas gdy my z Michałem zamówione pizze, makarony i zapiekankę oceniamy co najwyżej dostatecznie (zwłaszcza, iż czas realizacji był jakoś niemożliwie długi).






Na pocieszenie niedaleko hotelu znaleźliśmy świetne miejsce na kawę i ciastko – Simpli Coffee Porto – które polecamy z czystym sumieniem, podobnie jak lodziarnię Gelataria Portuense czy Nata Sweet Nata – Porto Ribeira tuż przy rzece, gdzie można dostać przepyszne, jeszcze gorące pastéis de nata.




A oto kilka z miejsc gdzie zawiodły nas nogi:
Kościół św. Ildefonsa (Igreja Paroquial de Santo Ildefonso)
Wybudowany w latach 1709 – 1739 roku. W 1932 roku jego fasada została ozdobiona kafelkami autorstwa Jorge Colaço. Łącznie znajduje się tam około 11 000 płytek, przedstawiających sceny religijne i życia św. Ildefonsa. Wewnątrz niewielkie muzeum eksponatów sakralnych – można sobie odpuścić 🙂


Kaplica św. Katarzyny / Kaplica Dusz (Capela das Almas de Santa Catarina)
Jeden z najbardziej charakterystycznych i fotogenicznych zabytków Porto. Wybudowana na przełomie XVIII i XIX wieku. W latach 20. XX pokryta biało-niebieskimi płytkami azulejos przez artystę Eduardo Leitego (dokładnie 15 947 kafelków przedstawiających sceny z życia świętych, m.in. św. Franciszka z Asyżu i św. Katarzyny). W kaplicy często modlono się za dusze zmarłych – stąd nazywana jest Kaplicą Dusz. Do instagramowego zdjęcia na tle biało niebieskiej ściany ustawiają się zazwyczaj kolejki chętnych. Sprawa nie jest prosta, bo żeby wyszło fotograf musi stanąć po drugiej stronie ulicy a tą zawsze jedzie sznurek samochodów. To słodkie, że niektóre z nich zatrzymywały się i czekały by nie popsuć zdjęcia.

Kościół Carmo (Igreja do Carmo)
Zbudowany w XVIII wieku w stylu rokokowym. W 1912 roku również pokryty azulejos przedstawiającymi sceny z historii zakonu karmelitów.


Ogrody Pałacu Kryształowego (Jardins do Palácio de Cristal)
Jedne z najpiękniejszych ogrodów w Porto, położone na wzgórzu z panoramicznym widokiem na rzekę Duero. Zaprojektowane w XIX wieku przez niemieckiego ogrodnika Émila David’a, otaczają dawny Pałac Kryształowy, dziś zastąpiony nowoczesną halą wystawową (Pavilhão Rosa Mota). Spacerowe alejki, egzotyczne rośliny, stawy z kaczkami i swobodnie spacerujące pawie.








Naszym osobistym hitem okazał się… plac zabaw, którego zupełnie się nie spodziewaliśmy, bo jest ich w Porto jak na lekarstwo.



Most Ludwika I (Ponte Dom Luís I)
Jeden z najsłynniejszych mostów w Portugalii, nazwany na cześć króla Ludwika I, który panował w kraju w czasie budowy (otwarcie nastąpiło 31 października 1886 roku) . Łączy Porto z miastem Vila Nova de Gaia, które leży po drugiej stronie rzeki Duero. Inżynieryjne dzieło przyciągające uwagę swoją imponującą, dwupoziomową, stalową konstrukcją i znakomity punkt widokowy na historyczne centrum Porto. Górnym poziomem mostu porusza się metro oraz piesi (ciekawy jest widok ludzi maszerujących praktycznie tuż przed nadjeżdżającym pociągiem), dolnym – samochody i również piesi. Mój rosnący z wiekiem lęk wysokości dawał o sobie znać ilekroć dziewczyny chciały bardzo obejrzeć coś tuż przy barierce a także gdy zorientowałam się, że w szparach ciągnących się wzdłuż szyn widać płynącą pod spodem wodę 🙂





Vila Nova de Gaia
Miasto położone naprzeciwko Porto, po drugiej stronie rzeki Duero. W praktyce stanowi nieodłączną część życia metropolii Porto do tego stopnia, że nam jakoś zupełnie umknął fakt, iż po przekroczeniu Mostu Ludwika I spacerowaliśmy już po innej miejscowości 🙂 . Ciekawostką jest na pewno to, iż to właśnie w Gaia leżakują wszystkie legendarne beczki porto. Porto miało prawo do nazwy, ale to Gaia miała przestrzeń, klimat i magazyny.
Przy jednej z ulic prowadzącej w górę od nabrzeża znajduje się też jedno z najbardziej nietypowych dzieł sztuki ulicznej. Tzw. „Trash Rabbit” – dzieło portugalskiego artysty o pseudonimie Bordalo II – to gigantyczny królik zrobiony z… odpadów. Z daleka wygląda jak piękny mural, z bliska widać fragmenty starych zabawek, rurek, plastikowych pojemników, metalu czy kabli.


Funicular dos Guindais
Kolejka linowa w Lizbonie okazała się wielkim hitem. W Porto podobnym wagonikiem można przejechać się nad rzekę Duero (jedna stacja jest w Porto, druga w Vila Nova de Gaia), ale jakoś niekoniecznie było nam do niej po drodze. Znaleźliśmy jednak równie oryginalny środek publicznego transportu – Funicular dos Guindais. Niewielki wagonik kolejki linowo-terenowej pomaga w wydostaniu się z nadbrzeża w okolice górnego poziomu Porto i w ciągu 3 minut jazdy przenosi pasażerów 61 metrów wyżej.


2 komentarze
Wycieczka po Porto bardzo mi się podoba
Architektura, w szczególności z elementami ceramiki, zrobiła na mnie wrażenie. Piękne ogrody i panoramy miasta
Pięknie i na bogato!!!