Pierwsza przeprowadzka nie była zbyt odległa. Sama jazda miała nam zająć jakąś godzinę – idealnie by móc zrobić solidny przystanek w miasteczku, które na zdjęciach w Internecie wygląda jak żywcem wyjęte ze scenografii jakiegoś filmu.




Dinan, bo o nim mowa, to niewielkie miasteczko o bogatej historii sięgającej średniowiecza położone nad rzeką Rance, jakieś 20 – 25 km od oceanu. Jedno z najlepiej zachowanych w tym regionie, przyciągające swym urokiem i niezwykłą architekturą. Ważny punkt strategiczny i handlowy w czasach gdy Bretania była niezależnym księstwem. W XIII i XIV wieku otoczono je murami obronnymi, które do dziś są dobrze zachowane.



Zaparkowaliśmy tuż obok biura informacji turystycznej i to tam skierowaliśmy nasze pierwsze kroki. Dowiedzieliśmy się, że Dinan ma przygotowane dwie trasy zwiedzania. Żółtą wzdłuż murów i czerwoną biegnącą w pokrętny sposób przez jego środek i kończącą się w małym rzecznym porcie. Do zwiedzania był jeszcze zamek, który chcieliśmy sobie zostawić na koniec, ale oczywiście wiedzieliśmy, że to „potem” nie ma prawa nadejść 🙂 Na szczęście trasę czerwoną udało się nam zrealizować dość skrupulatnie. Spacer, choć nie obyło się bez kilku klasycznych dramatów, zaliczamy do udanych. Dinan, podobnie jak portugalskie Óbidos, rzeczywiście robi wrażenie, jednocześnie widać, że jest miejscem popularnym wśród turystów. Na szczęście daleko mu do „gigantów” francuskiej turystyki jak chociażby Mont-Saint Michel, nie możemy więc skarżyć się na jakieś nadmierne tłumy czy męczące kolejki.






Do punktów na trasie, o których warto wspomnieć, zdecydowanie należy wieża zegarowa (Tour de l’Horloge), z której roztacza się piękny widok na zabytkową część miasta. Kręte schody w górę nie stanowiły dla dziewczyn żadnego problemu a największą niespodziankę sprawiła nam Magda, która niemalże wbiegła na sam czubek w podskokach jakby z miejsca odjęło jej tę dziwną „chorobę”, która objawia się ogromnym bólem nóżek i nie pozwala chodzić zbyt dużo w ciągu dnia 😛 Np. spacer w dół dość stromą, brukowaną Rue du Jerzual (ogłoszoną najbardziej malowniczą uliczką Dinan, przechodzącą następnie w Rue du Petit Fort i biegnącą aż do portu) nie miał już takiej ozdrowieńczej mocy a już na pewno nie miał jej powrót z tego portu z powrotem w górę na parking.






Jeśli chodzi o bretońskie kulinaria, to mamy już za sobą konsumpcję typowych galettes, czyli wytrawnych naleśników z mąki gryczanej, które obok pszennych crêpes w wersji na słodko (często wręcz w deserowym wydaniu z czekoladą, lodami i bitą śmietaną) stanowią najbardziej popularny rodzaj fast foodu w regionie. Naleśnikarnię znajdziemy w każdym miasteczku (czy to w postaci lokalu czy po prostu okienka/budki/food trucka) a gotowe placki pakowane w wielopaki można dostać w supermarketach. Co ważne, naleśnikarnie często czynne są nawet wtedy, gdy większość restauracji robi sobie popołudniową przerwę. We Francji może nie nazywa się ona sjestą, ale dla polskich rodziców działa podobnie – utrudnia znalezienie „obiadu na ciepło” w godzinach, do których przyzwyczajone są polskie żołądki w trybie wakacyjnym ich dzieci (zazwyczaj francuskie restauracje zamykają się około 14:00 i otwierają ponownie o 19:00). Dziewczyny jednogłośnie (a to zdarza się raczej rzadko) stwierdziły, że ciemne galettes z serem i szynką, które przyszło im zjeść na lunch są generalnie „ble” i „fuja” a przede wszystkim „nie takie jak od babci Irenki z serem i rodzynkami” a z takim argumentem to już na pewno nie wygrasz (żeby nie było, nam smakowały). Tego dnia na obiad dziewczyny wcięły więc lody oraz kouign-amann (z bretońskiego: kouign -> ciasto, amann -> masło) – regionalny wypiek na słodko składający się głównie z ciasta drożdżowo-listkowego (podobnego do ciasta francuskiego), masła i cukru 😀 Z zewnątrz chrupiące i skarmelizowane, wewnątrz miękkie i wilgotne (czasami zawierające jakiś dodatek, np. jabłka). Pewnie milion kalorii w każdym gryzie, ale przynajmniej się najadły (a puchar dla rodziców roku wędruje do…).


Późniejszym popołudniem dojechaliśmy do Richardais – malutkiej wioski tuż obok nadmorskiego Dinard, gdzie w pensjonacie B&B Le Berceul spędziliśmy kolejne cztery noce. Post z recenzją tego miejsca jeszcze przede mną (EDIT 25.07.2025 recenzja gotowa do przeczytania ), ale już mogę zdradzić, że tak jak w zdjęciach tego domu z ogrodem zakochałam się od pierwszego „wygooglowania”, tak całą rodziną zakochaliśmy się w tym miejscu od momentu przybycia.

2 komentarze
Cieszę się bardzo, że mogę powędrować razem z wami. Jak zawsze urzekają piękne widoki i zdjęcia oraz niesamowite opisy. Pozdrawiam z Irlandii.
Bardzo interesująca architektura miasta. Z góry wszystkie dachy mają ten sam szary kolor. Większość budowli z podobnego kamienia ale też na jednym zdjęciu dom wygląda jak konstrukcja przysłupowa . Urokliwe miasteczko,