Idzie kot przez pustynię i mówi: „Kurna, nie ogarniam tej kuwety”.
Spytacie pewnie dlaczego zaczynam wpis niczym Karol Strasburger Familiadę 😉 Otóż ilość piasku jaką dziś widzieliśmy sprawiła, że przez cały dzień miałam ten dowcip w głowie. No ale po kolei.
Po śniadaniu udaliśmy się na północ, gdzie na ponad 2600 hektarach rozciąga się Przyrodniczy Park Wydm Corralejo. Musimy przyznać, że jest to zjawisko niezwykłe. Piasek jak okiem sięgnąć i gdyby nie wijąca się przez środek parku droga lub widok wulkanicznych stożków na horyzoncie, to można by pomyśleć, że jest się na pustyni. Ten praktycznie niezakłócony ręką człowieka obrazek psują dwa wysokie hotele, postawione w okresie niekontrolowanego rozwoju turystyki. W porę jednak zahamowano ten ludzki pęd do zarabiania pieniędzy i wydano zakaz dalszej zabudowy.
Na terenie parku rozciągają się szerokie plaże o wspólnej nazwie Grandes Playas. Na jednej z nich, położonej tuż obok wspomnianych kolosów, postanowiliśmy uskutecznić pierwsze w tym roku plażowanie (nie mówiąc o moim totalnym debiucie zamoczenia ciała w oceanie!). Miękkość i biel piasku, słońce, czyściutka woda, przyjemna bryza. Michał tradycyjnie się wynudził a ja rozkoszowałam się każdą minutą tej wzmożonej produkcji witaminy D.
Kiedy zaczęłam już praktycznie skwierczeć a Michał zszedł już całą plażę w obydwu kierunkach, postanowiliśmy, że na dzisiaj basta. Ruszyliśmy do pobliskiego Corralejo. Niegdyś wioska rybacka, obecnie centrum wypoczynkowe z 15 tys. mieszkańców i 25 tys. (!) miejsc noclegowych. Upodobane przez Brytyjczyków i surferów (ponoć ze względu na wiatr w chłodniejszych miesiącach okolice te nazywane są Hawajami Europy). Corralejo to również jedno z czterech miast portowych na wyspie. Można stąd popłynąć na pobliską Lanzarote lub na jeszcze bliższą, niezamieszkałą Los Lobos. Poszwędaliśmy się nieco w okolicach wspomnianego portu usilnie starając się znaleźć choć odrobinę cienia. W końcu stwierdziliśmy, że jedyne wytchnienie od słońca otrzymamy gdy zatrzymamy się gdzieś na jedzenie. Wybór padł na podpowiedzianą przez przewodnik niepozorną restaurację spółdzielni rybołówstwa – La Lonja. Czuliśmy w kościach, iż jest to właściwy adres jeśli chodzi o wszelakie dary morza. Na stół wjechała więc smażona ryba dnia i ośmiornica z grilla poprzedzone przystawką z tutejszego specjału – koziego sera. Mówi się, że kóz na wyspie jest więcej niż ludzi. Póki co nie potwierdzamy, bo widzieliśmy ich zaledwie kilka, ale ser jest absolutnie wyborny. Wczorajsze nienajlepsze gastronomiczne wrażenie zostało absolutnie rozjechane przez specjały z La Lonja.
No i to się nazywają wakacje pełną parą! Teraz jest wieczór, czyli taki czas kiedy na jaw wychodzi jak bardzo niedokładnie posmarowaliśmy się dziś kremem z filtrem ;D
5 komentarzy
Biało-niebiesko , cudnie !
Widoki jak zwykle powalają…
Nareszcie zdjęcia! Jak zawsze pięknie i … smacznie. Nawet lokalne piwko takie „rybne”…
Monia ! Gdybyś (nie daj Bóg) musiała zmieniać pracę to turystyczne periodyki winny Cię zatrudnić z pocałowaniem w rękę jako felietonistkę lub reportażystkę.
Jeśli tylko ktoś zechciałby mi zasponsorować taki wyjazd w zamian za garść felietonów z podróży, z chęcią poszerzę zakres działalności gospodarczej 😀 Choć podejrzewam, że tak na zamówienie pisze się dużo trudniej.