Pogodę na Ferteventurze możemy przewidywać już niczym rasowi górale. Zależność okazuje się prosta. Karaoke w hotelu La Pyramide oznacza, że będą chmury. Brak karaoke – brak chmur. Jako, że wczoraj hotel raczył nas głośną muzyką i pożal się Boże pokazami ognia (jeśli tych kilka „buch” ogieńkiem zebrało takie piski i oklaski, to lubelscy Sztukmistrze po jednym tournée na wyspie wracaliby do domu pierwszą klasą), dziś przywitało nas bezchmurne niebo. Przy niedzieli postanowiliśmy zrobić sobie jeden dzień na totalnym luzie. Co więcej, połowę mogliśmy spędzić na wybranej przeze mnie plaży! Warunek był tylko jeden – wcześniej musieliśmy odwiedzić targ rękodzieła w Corralejo.
Wizyta na targu chodziła za nami już od jakiegoś czasu. Marzył nam się taki, na którym chłopi będą sprzedawać kozie sery i pomidory a obok lokalni artyści naczynia z gliny. Wczoraj zajechaliśmy nawet na jeden targ w miejscowości Caleta de Fuste (tej samej, w której pierwszego wieczoru usilnie staraliśmy się znaleźć jakąś hiszpańską knajpkę), no ale jaka gastronomia taki targ. Wszystkie stoiska były w posiadaniu imigrantów z czarnego lądu a w sprzedaży królowały wszelkiego rodzaju podróbki i inne badziewie. Nie myślcie sobie, że brakowało zainteresowanych. Brytyjski akcent gdzie uchem nie sięgnąć, w końcu ten portfel à la Michael Kors wygląda prawie jak oryginał …
Targ w Corralejo może nie był jakąś totalną porażką, ale też nie tym czego szukaliśmy. Faktycznie był to targ rękodzieła, ale w takim nazwijmy to bardziej współczesnym wydaniu. Dużo biżuterii, garstka ceramiki, trochę ubrań robionych na szydełku, oczywiście obrazy, ale i dużo badziewia. Interesującego, ale zawsze badziewia. Na jednym stoisku pani sprzedawała zegary zrobione z przetopionych butelek po alkoholu. Na innym były torebki, do których wykonania użyto starych winyli lub kaset. Wszystko to mieszało się z regularnymi sklepami z odzieżą i knajpami, bo cały targ mieścił się na dziedzińcu centrum handlowego. Swoją standardową filiżankę zakupiłam więc w najzwyklejszym sklepie z pamiątkami 😉
Droga łącząca miejscowość, w której mieszkamy z Corralejo, to ta, która prowadzi przez wydmy. Na swoją obiecaną plażę wybrałam więc jedną z Grandes Playas , na których byliśmy pierwszego dnia. Tym razem jednak nie chciałam jechać samochodem pod same hotele, bo taki dojazd gwarantuje jedno – tłumy. Wystarczyło odjechać nieco bardziej w bok, zaparkować przy ulicy, przejść „kawałek” przez wydmy (na zmianę grzęznąć w piasku lub „peelingując” stopy o piasek wymieszany z kawałkami muszelek lub drobnymi kamyczkami) i można było się cieszyć piękną, szeroką i ciągnącą się po horyzont plażą, na której była zaledwie garstka ludzi. Gdy rozglądaliśmy się za strategiczną miejscówką na rozbicie obozu, tuż obok nas przeszedł pan. Miał na sobie kapelusz, plecach, w rękach dzierżył klapki … i to by było na tyle jeśli chodzi o jego CAŁY ubiór. Rozejrzeliśmy się w okół i to, co patrząc z odległości wzięłam za mało kolorowe stroje kąpielowe 😉 , okazało się … plażą nudystów ;D Całe szczęście plażowali tam również i ludzie incognito (czytaj w kostiumach) a że przeszliśmy już nie lada kawałek, postanowiliśmy tam zostać. Ja ległam plackiem na ręczniku i pilnowałam tylko by zmieniać pozycję gdy w którejś zaczynałam za bardzo skwierczeć. Michał dzielnie znosił wszelkie niedogodności związane z temperaturą, brakiem cienia i nie tylko 😀 To musi być miłość!
1 Comment
To na pewno jest miłość! ciesze się, że słoneczko do was dotarło i od razu chaber wrócił na fotki.