W recepcji przyjmuje nas młody chłopak. Spisuje dane z paszportów, informuje o tym kiedy serwowane jest śniadanie, pyta czy życzymy sobie by nazajutrz posprzątano nasz pokój i uzupełniono zapas wody w lodówce. Na koniec dodaje: „Pamiętajcie by na noc dokładnie zamykać okna. Insekty, komary, tu jest dżungla!”
No dobra, może do naszego nowego noclegu nie szliśmy kilometrami przez środek buszu wspomagając się maczetami i zganiając co raz tarantule z ramion. Dojechaliśmy tam w godzinę z lotniska taksówką bardzo przyzwoitą asfaltową drogą (4 dorosłe osoby, 2 dzieci, kierowca i bagaże, w tym dwa wózki – jak to mówią „safety first”), śpimy w pościeli na normalnych łóżkach, w łazience ciepła woda leci z kranu i pod prysznicem a i za przeproszeniem kibel nie odbiega od domowych standardów. Z drugiej strony mieszkamy praktycznie u wrót Parku Narodowego Khao Sok, zewsząd otacza nas bujna zieleń, w pokoju po kolacji szybko pojawiają się duże mrówki a w nocy słychać odgłosy malutkich gekonów, które grasują sobie na suficie. Wspomniana łazienka ma postać takiej dobudówki do domku, w której dachu starcza jedynie by przykryć najbardziej newralgiczną armaturę (if you know what I mean…). Nie dość, że otaczający ją murek nie jest za wysoki i cały czas masz wrażenie, że jakby przechodził obok jakiś siatkarz, to miałby niezłe kino, to jeszcze cała dżungla ma do niej bardzo łatwy dostęp. Najlepiej nie rozglądać się zbytnio na boki podczas wieczornej toalety. Po sąsiedzku znajdują się co najwyżej inne noclegownie. Do najbliższego 7-eleven mamy co najmniej 10 km a „pobliską” restaurację YoLo planujemy ozłocić za to, że sprzedaje również z dowozem. Swoją drogą „YOLO” to skrót od angielskiego „you only live once” („żyje się tylko raz”) i to chyba nie jest najszczęśliwsze motto dla restauracji 😛
Park Narodowy Khao Sok to pomysł Grzegorza. Ponoć każdy szanujący się podróżniczy bloger musi się tu zapuścić na rejs po sztucznym jeziorze Cheow Lan i treking po dżungli. Nie wiem czy z poczytnością na poziomie 10 czytelników 😛 powinniśmy odebrać tę informację personalnie, nie mniej zdjęcia jeziora wyglądały na tyle zachęcająco, że zdecydowaliśmy się przyjechać tu z nimi. To była szybkościowa wizyta. Zostaliśmy na dwie noce, czyli de facto 1.5 dnia. Wystarczająco by „zaliczyć” rejs po jeziorze i wizytę na tamie Ratchaprapha z 1982 roku, dzięki której jezioro w ogóle istnieje. Wersja „Małgosiowa” wycieczki trwała zaledwie 3 godziny i prócz samego płynięcia obejmowała postój, w czasie którego można było karmić rybki, wygrzewać się na słońcu, wypić coś zimnego w prowizorycznym barze i…w sumie nie wiemy co innego 😀 Miały być ponoć jakieś kajaki, których nie widzieliśmy a jak Grzegorz wskoczył do wody na szybką kąpiel, to też wyszła z tego jakaś afera. Koniec końców poprosiliśmy naszego „łódkowego kierowcę” o wcześniejsze wypłynięcie z postoju, jako, że pływanie po jeziorze było o wiele fajniejsze. Z Małgosi tym razem wyszedł „lew jeziorny” i oczywiście im szybciej i większy wiatr we włosach, tym lepiej. Na koniec wyprawy, zdołała usnąć tuż przy warczącym silniku łódki. W wersji bezdzietnej taki rejs można oczywiście połączyć z trekingiem przez dżunglę z prawdziwego zdarzenia a nawet z noclegiem w domkach na jeziorze.
Po zejściu na ląd zadecydowaliśmy, że do domków wrócimy o własnych siłach. Odległość nie była znaczna, ale pokonywanie jej w pełnym słońcu idąc ulicą dała się nam we znaki. Podejrzewamy, że mało kto decyduje się tam przemieszczać o własnych siłach, bo nasza wesoła kompania pchająca przed sobą dwa wózki budziła wielkie zainteresowanie każdego mijającego nas pojazdu.
Czas pobytu: 21-23 listopada 2019
5 komentarzy
Oglądając usytuowanie łazienki zdecydowanie poszłabym spać na brudno.
Egzotyczny kraj – egzotyczna łazienka 🙂 Widoki wspaniałe, już samo patrzenie na wodę odpręża… Małgosia w kamizelce wymiata.
Dziękujemy za możliwość „podróżowania” i podziwiania. A przede wszystkim dziękujemy za słońce i ciepło. 🙂
Jak zawsze – miło pobyć z Wami i oglądać wspaniałe widoki. Cieszą mnie Wasze uśmiechnięte twarze, bo to jest dowód, że teraz fajnie wypoczywacie.
Pozdrawiamy już z Polski po powrocie z Tajlandii, gdzie też co nieco zobaczyliśmy. Poza lekkim reportażowym piórem Moniki to uwage moją przykuwa jakość zamieszczanych fotek. Są extra. Chapeau bas !!!!