Drugi dzień naszego pobytu w Gdańsku zaczęliśmy od porządnego śniadania. Plan na czwartek zakładał znowu dużo chodzenia, jednak tym razem z dala od zadeptanego przez nas poprzedniego dnia Śródmieścia.
Niezliczona ilość przystanków tramwajem i znaleźliśmy się na drugim końcu miasta – w Oliwie. Pogoda sprzyjała. Co prawda wiatr wciąż dawał się we znaki, ale bezchmurne niebo zachęcało by usiąść sobie gdzieś w zaciszu i wystawić buzie do słońca. Park Oliwski idealnie się do tego nadawał. Ponad 11 ha alejek, ławeczek, trawników, kwiatów, stawów i drzew. Do tego palmiarnia, rzeźby i pomniki przyrody. W tym miejscu rzeczywiście czuć i widać było wiosnę. Nawet kaczki i łabędzie pływały parami 😉 Tuż przy parku znajduje się Archikatedra Oliwska ze słynnymi organami. Mieliśmy to szczęście trafić na właśnie rozpoczynający się 20 minutowy koncert.
Kilka chwil z muzyką i ruszyliśmy w dalszą drogę na „jeden z lepszych punktów widokowych w Trójmieście” – jak opisał go nasz przewodnik. Chodzi o wzgórze Pachołek (100 m n.p.m.) i wybudowaną na nim 15-metrową wieżę. Widok rewelacyjny! Dojrzeliśmy nawet Hel!
Kolejny punk z listy „to do” to oczywiście plaża! Być nad morzem i nie być na plaży? Nie ze mną te numery 😀 Wybraliśmy plażę w Jelitkowie. Nad polskim morzem nie byliśmy już całe lata. Widok tego ślicznego, białego, mięciutkiego piasku przypomniał nam, że Polska absolutnie nie ma czego się wstydzić w tej kwestii. Jak często przecież w naszych podróżach bezskutecznie szukamy piaszczystych plaż a jak już je znajdziemy, to nie ma mowy o kilometrach spacerów, bo najczęściej są to małe zatoczki. No i jak przyjemnie było się tam zjawić poza sezonem i nie walczyć o skrawek miejsca wśród ręczników i parawanów 😉 Raptem kilka wygrzewających się czy spacerujących osób, do tego trzech młodych chłopaczków próbujących swych sił w kalistenice i „dziadek mors”, który w pewnym momencie poszedł nieco „schłodzić” się do wody. Najdziwniejsze dla nas jednak było to, że nad wodą tego dnia wiało najmniej!
Większość dnia była już za nami. Postanowiliśmy przemierzyć ponownie tę niezliczoną ilość tramwajowych przystanków i wrócić do Śródmieścia. Po drodze udało nam się z okien dojrzeć kultowe Falowce na Przymorzu – bloki mieszkalne, których bryły i układ balkonów przypominają fale. Najdłuższy falowiec w Gdańsku ma 806 m długości i ustępuje jedynie temu z Wiednia, który ma przeszło kilometr (1100 m). Przed wizytą w zaplanowanej na ten wieczór restauracji zwiedziliśmy jeszcze Muzeum Bursztynu i Dom Artusa. W tym pierwszym oglądaliśmy bursztyn zarówno w jego naturalnej postaci, jak również obrobiony na różne sposoby poczynając od najdawniejszych czasów aż do współczesności. W drugim miejscu, poza okazałym 11 – metrowym piecem kaflowym, nie znaleźliśmy niestety dla nas nic ciekawego.
To był kolejny długi dzień. Wieczór zostawiliśmy sobie już wyłącznie na uciechy podniebienia. Tym razem udaliśmy się do francuskiej restauracji A la française, którą przypadkiem znaleźliśmy tuż obok naszego hotelu. Dobre opinie w sieci, informacja, iż gotuje w niej rodowity Francuz i nie trzeba nas było długo namawiać. Było naprawdę smacznie. Możemy w ciemno polecić zupę cebulową, tartę serową z orzechami i stek. Crème brûlée przyzwoity, ale nie rzucił na kolana. Wieczór zakończyliśmy drinkując w hotelowym barze.