Wszystko tradycyjnie zaczęło się od artykułu w Travelerze. Tym razem jednak, ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że znam autora! Łukasz – mój dobry kolega z crossfitu – tak barwnie opowiadał o swoim rodzinnym mieście, że z miejsca zrobiłam się … głodna! Szczecin do tej pory kulinarnie kojarzyłam tylko z paprykarzem a tu nagle czytam o paszteciku szczecińskim obrazowo porównanym do pączka z mięsem 😀 oraz bułce z marynowanym matiasem, ogórkiem kołobrzeskim i cebulą cukrową. Gdy do nieodpartej chęci by „zjeść Szczecin” doszło dość mgliste pojęcie o mieście samym w sobie (w którym prócz wybrzeża Odry z zacumowanymi z okazji Dni Morza statkami czy futurystycznego budynku Filharmonii nie funkcjonował w zasadzie żaden inny obrazek) a także znajomość z dwoma rodowitymi szczecinianami, wycieczka w zachodniopomorskie była już tylko kwestią czasu.
Padło na jeden z majowych weekendów a proces planowania stopniowo wyłaniał kolejnych chętnych spośród naszej crossfitowej braci. Nie bez znaczenia zapewne pozostawał fakt, iż w tym czasie w Berlinie miały odbywać się zawody Crossfit Regionals a ze Szczecina do stolicy Niemiec jest zaledwie 1.5 godziny jazdy. Pragniemy wierzyć, iż decydującym spoiwem powstałej grupy był jednak czynnik ludzki 😀 Do naszej dwójki, Łukasza i Roberta (również rodem ze Szczecina) szybko dołączyły nasze dwie warszawskie „przysposobione córki” (Karolina i Lena), drugie ciężarne małżeństwo (Marta i Piotrek) a także Daniel i Michał, którzy również w międzyczasie kupili bilety na finał Regionalsów. Tym sposobem powstała najlepsza, najbardziej ogarnięta, zgodna i zdyscyplinowana 10-osobowa grupa Szczecin-Berlin.
Na zwiedzanie miasta mieliśmy pół piątku i całą sobotę. Łukasz nadawał naszej wycieczce tempo godne prawdziwych crossfiterów 🙂 Nie wiem dokładnie ile km mieliśmy po tych dwóch dniach w nogach, ale myślę, że udało nam się pobieżnie zobaczyć większość najważniejszych punktów z turystycznej mapy miasta. Przeszliśmy chyba całe centrum, widzieliśmy Bramę Portową i Królewską (położone na linii dawnych murów obronnych wznoszonych wokół miasta w różnych okresach jego historii), minęliśmy niezliczoną ilość przepięknie odrestaurowanych kolorowych zabytkowych kamienic oraz niesamowity XIX-wieczny gmach poczty głównej. Byliśmy z wizytą na Rynku, który okazał się tworem wybudowanym stosunkowo niedawno, bo tuż po okresie PRLu. Część kamienic zrekonstruowano na wzór tych pierwotnych zniszczonych w czasie wojny, inne powstały już wg nowoczesnych projektów. Nie zabrakło oczywiście miejsc z cyklu „crème de la crème”. Bulwarami wzdłuż Odry dotarliśmy do długiego na 500 m tarasu widokowego, czyli słynnych Wałów Chrobrego. Idąc dalej zahaczyliśmy o dziedziniec na Zamku Książąt Pomorskich a zaledwie 0.5 km dalej naszym oczom ukazał się mocno nowoczesny budynek Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza przyklejony do mocno tradycyjnego budynku komisariatu policji z czerwonej cegły. Rozumiem, że bryła Filharmonii może się podobać lub nie, jednak moim zdaniem podstawowym błędem jest tu po prostu bliskość dwóch tak kompletnie różnych budowli, która nie służy żadnej z nich.
Okazało się, że Szczecin to nie tylko ładne mury, ale cała masa zieleni, kwiecistych alei i parków. Niekończąca się trawa na Jasnych Błoniach naturalnie przechodząca w Park Kasprowicza z uroczym jeziorkiem Rusałka, sporą muszlą koncertową i … obiecałam, że o tym wspomnę, świetnymi szaletami miejskimi 😛 absolutnie wartymi wydanej tam złotówki 😀 Cały zielony ciąg kończył Ogród Różany „Różanka”. Jako jedyne muzeum do zwiedzania wybraliśmy Muzeum Techniki i Komunikacji – Zajezdnia Sztuki. Niestety zmuszeni byliśmy pocałować klamkę, jako, że ze względu na odbywającą się tego dnia Noc Muzeów zmieniono godziny otwarcia. Zlot zabytkowych samochodów, które przed wieczorem zaczynały właśnie zjeżdżać się na teren przy muzeum był jednak całkiem niezłą nagrodą pocieszenia. Bonusem była również możliwość podziwiania Szczecina z wysokości. Najpierw panoramę zza szyby zagwarantował nam wjazd na wieżę widokową w Bazylice Archikatedralnej pw. św. Jakuba Apostoła. Potem zachód słońca zastał nas na 22 piętrze biurowca Pazim w kawiarni Cafe 22.
Kawiarniane lody w rozmiarze XXL z panoramicznym widokiem to był zaledwie jeden z wielu przystanków naszego FoodTour „Zjeść Szczecin”, jak żartobliwie nazwaliśmy naszą wycieczkę. Prawda jest bowiem taka, że równolegle do trasy turystycznej pokonywaliśmy ustalaną na bieżąco trasę gastronomiczną. Zaczęliśmy oczywiście od pasztecika i to w miejscu, do którego pewnie żadne z nas (poza lokalsami) samo by nie weszło. W Barze Gastronomicznym Pasztecik niewiele się chyba zmieniło od 1969 roku, w którym powstał. Niezmiennie serwują tam też najsmaczniejsze paszteciki szczecińskie. Tak przynajmniej twierdzi Łukasz z Robertem a jak próbować dań regionalnych, to przecież tylko w najlepszym wydaniu! Porównanie do pączka z mięsem jest absolutnie trafione. Te z farszem z mielonego mięsa to ponoć klasyka gatunku i najlepiej smakują wraz z czystym czerwonym barszczem. Mój co prawda był nieco oszukany i mięso znalazłam dopiero na samym końcu, ale generalnie polecam! Później nie było już tak regionalnie (Łukasz – ja się pytam co z tą bułką ze śledziem?), co wcale nie oznacza, że mniej smacznie. Były np. świetne burgery w Bro Burgers czy śniadaniowe Bajgle Króla Jana, niezliczona ilość lodów z różnych źródeł a także obiad w przepięknych wnętrzach restauracji Dzika Gęś. Naszą śniadaniowo-kawową deską ratunku była jedna z kawiarni Columbus Coffee zlokalizowana tuż obok miejsca gdzie mieliśmy nocleg.
Niedzielna wizyta w Berlinie i finał Crossfit Regionals to była wisienka na torcie naszego przedłużonego weekendu. Ekipa sprawdziła się fenomenalnie, więc w planach mamy już kolejną wspólną majówkę. A Szczecin polecam odwiedzić każdemu choćby po to by na własne oczy przekonać się, że jednak nie leży nad morzem i że to nic absolutnie nie szkodzi 😀