Zgodnie z zapowiedziami nad Triest nadciągnęły gęste chmury. Wiatru brak, więc nawet nie ma co ich przegonić. Rozpoczęliśmy więc zabawę w chowanego. W chowanego przed deszczem rzecz jasna.
Z początku szala zwycięstwa przechylała się na naszą stronę. Nie przestraszyliśmy się mżawki, która uraczyła nas zaraz po wyjściu z domu i obraliśmy kurs na wzgórze San Giusto. Do znajdującej się tam katedry dotarliśmy prawie że susi. Przynajmniej od deszczu 🙂 Wspinaczka po stromych kamiennych uliczkach z 8.5 kilowym niemowlakiem w nosidle (ewentualnie pchając załadowany wózek z plecakiem na plecach) może śmiało robić za jednostkę treningową. Swoją drogą, jeśli gdzieś w domu przy tej trasie mieszka jakaś rodzina z małym dzieckiem i oni tak „trenują” co dzień … Bijemy pokłony.
Katedra San Giusto (Cattedrale di San Giusto) powstała w XIV w. na fundamentach dwóch bazylik romańskich: Santa Maria Assunta i San Giusto. Po najważniejszym katolickim kościele w Trieście można by spodziewać się czegoś „na bogato”, tymczasem wnętrze sprawia wrażenie dość ubogie. Nam jednak bardzo podobał się zabieg zestawienia nagich murów, kamiennych posadzek i drewnianych ławek z przepięknymi bizantyjskimi mozaikami, które mienią się w kolorach złota i fioletu. Tuż obok katedry znajduje się XV wieczna twierdza wybudowana na ruinach weneckiego zamku (Castello di San Giusto). Tradycyjnie już zdołaliśmy przebiec się po znajdującym się tam muzeum broni białej i palnej a okno pogodowe (czytaj bezdeszczowe) wykorzystaliśmy na małgosiowe małe co nieco na dziedzińcu oraz podziwianie rozpościerajacej się tam fantastycznej panoramy Triestu.
Z biegiem czasu zaczęliśmy tracić naszą przewagę nad pogodą i koniec końców gdy rozpadało się na dobre, a Małgosia usnęła w nosidle, zmuszeni byliśmy zawrócić do domu. Na szczęście tuż obok nas znajduje się restauracja serwująca absolutnie wyborną pizzę neapolitańską (Pizzeria Assaje Trieste), deszczowe smutki topiliśmy więc w jedzeniu.
Późniejszym popołudniem ponownie próbowaliśmy wynurzyć się na dwór i znów musieliśmy uciekać przed deszczem. Tym razem po chwilowe schronienie udaliśmy się do Eataly. O jego istnieniu pierwszy raz dowiedziałam się kilka lat temu z lektury, jak mnie pamięć nie myli, Food&Friends. Artykuł traktował o Nowym Jorku a Eataly przedstawione było jako połączenie restauracji serwujących włoską kuchnię i delikatesów sprzedających włoskie specjały najlepszej jakości. Rok temu Michał przy okazji podróży służbowej do Rzymu odwiedził tamtejsze Eataly. Wtedy też dowiedziałam się, że to cała sieć a nie tylko pomysł na Italię w USA. Michał twierdzi, że Eataly w Trieście to przy tym ze stolicy mały pikuś, dla mnie to jednak Pan Pikuś i mogłabym tam zamieszkać 🙂 Jako, że lawirowanie między półkami z Małgosią na rękach to sport wielkiego ryzyka, postanowiłam wrócić tam wieczorem, gdy nasz najmniejszy foodie będzie już spał. Od wyboru włoskich specjałów może na serio zakręcić się w głowie a stwierdzenie „kup mi coś dobrego” może zaskutkować wyniesieniem połowy sklepu. Wracając do naszego wynajmowanego mieszkania, miałam okazję zobaczyć przez chwilę Triest wieczorową porą. I choć oświetlone ulice i budynki jak najbardziej cieszyły oko, to jednak wszechobecny zapach jedzenia zwrócił moją największą uwagę. Na całej trasie do domu mijane lokale roztaczały taką woń, że od razu człowiek robił się głodny. I może rzeczywiście Triest to najmniej włoskie z wszystkich włoskich miast, jednak z punktu widzenia przybysza z zewnątrz włoski gen ma się tam całkiem nieźle.
2 komentarze
Mam nadzieje, że w kolejnych dniach słoneczko będzie wam towarzyszyło podczas zwiedzania. A widoki są piękne nawet przy zachmurzeniu.
Miasto ciekawe za dnia jak i nocą. A sklep bardzo”niebezpieczny” i to tak bliziutko, można głowę stracić i nie tylko…
Ps. U nas zapowiadali na dzisiaj ulewy z piorunami, a o dziwo świeci słońce i nie pada, przesyłam poleconym naszą pogodę!