Katania ewidentnie nas nie lubi. Zresztą my też nie pałamy do niej jakimś szczególnym uczuciem. Chemii nie ma, nie iskrzy. Wprawdzie nie poznaliśmy się zbyt dobrze, ale z pewnością nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Myślałam, że to może i lepiej, bo łatwiej przyjdzie się pożegnać. A jednak, gdy ostatniego wieczora piliśmy z Michałem kawę na naszym obłędnym tarasie, stwierdziliśmy zgodnie, że jak zawsze szkoda nam końca wakacji.
Dwukrotnie witała nas deszczem, a pochmurne niebo wyjątkowo nie służy jej obliczu. Wystarczy, że większość budynków jest tam w takim szaro-burym brudnym kolorze, zupełnie jakby osiadł na nich pył pobliskiej Etny. Znalezienie czegoś ciepłego do jedzenia w czasie sjesty wyjątkowo graniczy tam z cudem. Na serio uważam, że dla restauracji utrzymujących, że są otwarte bez przerwy, ale przy stoliku jedyne co możesz dostać to picie, albo w ogóle szybciej padniesz z głodu nim łaskawie zainteresuje się Tobą jakiś kelner, powinno być oddzielne miejsce w piekle. Trzy dni w samym centrum, kilka spacerów (włączając w to i takie przy pełnym słońcu i wieczorem, gdy zazwyczaj wszystko staje się piękniejsze) a na nas wciąż najmocniejsze bicie serca wywoływał ukwiecony taras naszego apartamentu.
Nieco mniejsza od Syrakuz, ale trzykrotnie gęściej zaludniona. Nazywana Etna Valley (w analogii do Silicon Valley) ze względu na rozwijające się tam nowoczesne technologie. Posiada jedną linie metra z 11 stacjami co od razu stawia nasz warszawski „krzyż” w dużo lepszym świetle 😛 Katania jest najbardziej „miastowa” z wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy podczas tych wakacji. Odczucie to potęguje zapewne fakt, iż jej zabytkowa część położona jest w centrum bez jakiegoś wyraźnego rozgraniczenia. We wspomnianych Syrakuzach, gdzie stacjonowaliśmy wcześniej, stare miasto położone jest na wyspie (trudno więc o lepszy rozdzielenie) a my mieszkaliśmy tuż obok. Być może przez tydzień tak przesiąkliśmy zabytkową Ortigią, że nowoczesna Katania nie potrafiła nas sobie zjednać.
Ostatniego dnia przed wylotem pojechaliśmy na plażę by pożegnać się z morzem. Właścicielka naszego B&B poleciła nam plażę Le Capannine i tam też udaliśmy się po śniadaniu. Jakże wymowny był to dzień. Okazało się, że i plaża kończy swoją działalność na ten sezon i była w trakcie końcowych porządków. Nie działały już żadne kioski czy sklepiki, w restauracji można było co najwyżej zamówić kawę lub gotowy napój, większość leżaków i parasoli była w trakcie czyszczenia i składania. Plusem tej sytuacji było to, iż można było za darmo rozkładać się na leżakach, które wciąż zostały na plaży i siedzieć tam sobie cały dzień (na szczęście toalety i prysznice również jeszcze działały). Jedynie Michał musiał zrobić dodatkową rundkę plaża-miasto-plaża, bo tym razem pojechaliśmy bez wystarczającego prowiantu. Dzień był piękny. Mimo, iż kilka dni wcześniej wyraźnie się ochłodziło (za dnia nie było już 35 stopni ale 25-27), to i tak bez problemu można było naładować słoneczne bateryjki by wystarczyły na jesień, która czekała na nas w Polsce.
3 komentarze
Byłam, widziałam i wciąż brak chemii… Tylko widok z tarasu przyprawia o szybsze bicie serca .
Taras i widok z niego ekstra. A puste plaże mówiące o końcu sezonu, tak jak piszesz, ułatwiły powrót do domu. Dobre miejsce na zakończenie kolejnej podróży.
Jak zawsze miło było powędrować z wami. Czekam już na następne podróże i wspaniałe wpisy oraz cudne zdjęcia…