Nasze wakacje zawsze trwają za krótko. Dopiero co narzekaliśmy na maltańskie temperatury a już, po kilku dniach spędzonych w jakże przedwczesnej jesiennej aurze, zdążyliśmy za nimi zatęsknić. Zapraszam na garść naszych ostatnich maltańskich wspominek.

15 sierpnia 2021

Otacza mnie błękit. Basenu, nieba i morza na horyzoncie. Unoszę się w chłodnej wodzie zupełnie jak niespełna dwa tygodnie temu na plaży w zatoce Għadira i próbuję zapamiętać ten moment. Moment całkowitego spokoju, rozluźnienia, zatopienia w wakacyjnym czasie. Nasza podróż dobiega końca. Ostatnim jej etapem są ponownie 3 dni na Malcie, ale tradycyjnie już w końcówce wyjazdu priorytetem jest całkowity odpoczynek i relaks. Mamy wygodny hotel z basenem na dachu i wypasionym śniadaniem, gdzie można dostać nawet obrane ze skórki plasterki grejpfruta (Michał twierdzi, że jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu by tak dokładnie obrać cytrusy, to musi to być dobry hotel i chyba coś w tym jest). Mieszkamy w centrum Sliemy, dookoła nas zagłębie restauracji, kawiarni i barów – po raz pierwszy nie musimy więc brać samochodu by udać się na kolację. Nie stawiamy sobie już żadnych celów by coś jeszcze koniecznie zobaczyć czy zwiedzić. Czego nie udało się zrealizować do tej pory, zostanie na wieczne (lub nie) „następnym razem” 🙂 Teraz skupiamy się na tym, by jak najpełniej naładować słoneczne bateryjki i zebrać jak najwięcej mocy na idące miesiące zimna i mroku, bo do następnych wakacji daleka droga.

Valletta

Tego samego dnia, w którym powstał powyższy akapit, udaliśmy się na niezobowiązującą popołudniową wycieczkę do stolicy Malty – Valletty. Wykorzystaliśmy fakt, iż z Sliemy można tam wygodnie dopłynąć w kilka minut pasażerskim promem, jak i to, że do przystani mieliśmy jakieś 600m. Mimo, iż cała Valletta ze swoimi 320 zabytkami na powierzchni zaledwie 0,8 km2 znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, w myśl zasady totalnego chilloutu ostatnich dni, nie mieliśmy na tą wyprawę żadnych sprecyzowanych planów. Ot po prostu zobaczyć na własne oczy tą najmniejszą stolicę Europy.

Valletta przywitała nas sekwencją stromych wzniesień i spadków, dobrze więc, że finalnie i na ten wypad nie zabraliśmy wózka. Szliśmy po omacku, nawet nie bardzo posiłkując się mapą. Początkowo, jedyne co widzieliśmy to stare kamienice o charakterystycznych kolorowych, zamkniętych balkonach i finezyjnych kołatkach u drzwi. Większość oczywiście w remontach, często zakryte mało instagramerskimi rusztowaniami. Im dalej w miasto, tym bardziej zbliżaliśmy się do bardziej utartych szlaków i czegoś co można poetycko nazwać sercem Valletty. Okazało się, że to tu skupione jest życie stolicy i to tu podziali się wszyscy turyści a już najpewniej Ci z Wielkiej Brytanii, których ponoć w tym roku na Malcie jak na lekarstwo. Valletta, mimo, iż przez to zatrzęsienie zabytków nazywana jest często „muzeum pod gołym niebem”, nam wydała się taka najbardziej „zachodnia” i „europejska” z wszystkich odwiedzonych przez nas miejsc na Malcie. Knajpy w duchu slow food czy vege, puby w stylu angielskim serwujące piwo i wyświetlające mecze footballu, jeszcze większa ilość kuchni z całego świata, nieśmiertelny McDonald’s czy Costa Coffee, kilka luksusowych hoteli pięknie bryłami wkomponowanych w otoczenie, gdzieniegdzie jakiś plac czy fontanna. Znaleźliśmy też Food Market Is-Suq tal-Belt, który wyglądał jak połączenie azjatyckiego food court’a, dobrego sklepu spożywczego, targu i zawartości warszawskiej Hali Koszyki lub Hali Gwardii przeniesionej w bardziej maltańską architekturę 😀 Całość prezentowała się naprawdę przyjemnie i z wielką radością zaglądaliśmy w kolejne zaułki Valletty ciekawi tego, co tam spotkamy. Na chwilę zatrzymaliśmy się w Dolnych Ogrodach Barrakka – malutkim parku z fontanną, rzeźbami oraz pięknym widokiem na zatokę i przeciwległe miasta: Birgu, Senglea (Isla) oraz Cospicua (Bormla) potocznie nazywanymi Three Cities (Trzema Miastami). Niestety to jedna z tych rzeczy, którą zmuszeni jesteśmy odłożyć na „kiedy indziej” a podziwianie ich od strony Valletty musiało nam na ten raz wystarczyć. Zapadał zmrok i zrobiło się jeszcze bardziej uroczo. Z chęcią powłóczylibyśmy się tam jeszcze trochę, ale ograniczał nas prom powrotny, który wieczorem kursuje już dużo rzadziej niż w czasie dnia. Nie chcieliśmy być zmuszeni zostać tam do nocy, choć mały człowiek i tak wykazał się wręcz zaskakującą wytrzymałością tego popołudnia za co został nagrodzony przypadkowym placem zabaw, na który trafiliśmy wracając do przystani 🙂

Coral Lagoon

Dzień wcześniej opuściliśmy Gozo. Obiecaliśmy sobie, że od tej chwili każdemu zainteresowanemu Maltą będziemy doradzać by na Gozo przeznaczył co najmniej połowę swojego wakacyjnego czasu. Po drodze zdecydowaliśmy się zrobić jeden mały przystanek, by pozwolić Malcie udowodnić, że i ona potrafi w fajne miejsca stworzone przez naturę. Coral Lagoon to w sumie nic innego jak sporych rozmiarów dziura w skale wydrążona aż do poziomu wody. Całość wygląda jak naturalny basen, bo morze ma w tym miejscu przepiękny turkusowy kolor. Nie brakuje oczywiście śmiałków, którzy mimo zakazów i majaczących się na dnie głazów skaczą ze skał by zaznać kąpieli. Udane lądowanie to jednak tylko połowa sukcesu, bowiem powrót wygląda na równie ryzykowny. Trzeba bowiem wypłynąć na pełne morze i wdrapać się z powrotem po stromych skałach. Jeśli więc ktoś nie skakał w specjalnych butach do wody, to ma pecha.

Sliema – a jednak lubimy się trochę

Paradoksalnie na sam koniec nawet polubiliśmy się ze Sliemą, która podczas pierwszych wizyt wydała nam się taka nijaka. Trzy popołudnia i wieczory spędzone w okolicy naszego hotelu wystarczyły, byśmy doszli do takiego fajnego momentu, gdy zaczynamy nieco osiadać w danym miejscu. Poruszamy się nieco swobodniej, nawet Małgosia kojarzy pewne stałe punkty na trasie i ma swoje ulubione miejscówki. Wiemy gdzie jest przyzwoity supermarket (np. Tower Supermarket), gdzie najpewniej udamy się na kawę i ciacho (np. do japońskiej piekarnio-cukierni Kyoto) a gdzie w momencie gdy będziemy głodni. Ta ostatnia kwestia zasługuje na kilka zdań więcej…

Pizzerię Piazza Roma odkryliśmy zupełnie przez przypadek. Po zameldowaniu się w hotelu, pieruńsko głodni wyruszyliśmy na poszukiwania jakiejś hawajskiej knajpy, którą upatrzyliśmy sobie nieopodal. Nagle Michał wykrzyknął: „O! Spójrzcie! Jaka fajna pizza na kawałki!”. Małgosia momentalnie zareagowała na słowo „pizza” i nie było przeproś, musieliśmy wejść i kupić jej kawałek. Finalnie nie poprzestaliśmy na jednym a potem wracaliśmy tam już każdego dnia 😀 Piazza Roma serwuje pizzę, którą określa jako rzymską, choć mi osobiście ciasto bardziej przypomina to z tzw. pinsy. Jest grubsze i bardzo, bardzo chrupiące. Mimo, iż pizza w takiej postaci to totalne przeciwieństwo naszej ukochanej neapolitany, to staliśmy się prawdziwymi fanami tego miejsca. Nigdy nie żałowano dobrej jakości składników, kompozycje były wyważone i trafnie dobrane. Do tego mieli tam naprawdę świetną kawę, którą sami palą. W Piazza Roma naprawdę można poczuć się jak we Włoszech. Espresso kosztowało tam po bożemu 1 euro, można było do niego dostać prawdziwego rogalika cornetto a obsługa bardziej mówiła po włosku niż po angielsku 🙂 Dzięki Małgorzacie – dziecku, które potrafi opędzlować z wrodzonym sobie urokiem wielki kawał margherity mówiąc do tego „yes, yes, good, thank you so much” – staliśmy się szybko rozpoznawani. Ostatniego dnia, po przemiłej pogawędce z właścicielem, nasza kawa nie została dodana do rachunku a największy fan pizzy wrócił do Warszawy z firmowym kubkiem.

Author

2 komentarze

  1. Irena Radomska Reply

    O jak smakowicie wygląda to jedzonko ! Małgosia, pierwszy smakosz w rodzinie, zajada z takim apetytem, nie dziwię się, że pozbierała bonusy ( nie pierwszy i nie ostatni raz).

  2. Za oknem deszcz i zimno, ale dzięki wam robi się cieplutko, gdy wspólnie wędrujemy po Malcie. Do następnego spotkania !

Write A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.