Wrocław z trzylatkiem zwiedza się tramwajami – wówczas sama podróż do celu jest nie lada atrakcją! Ci którzy wciąż, jak my, potrzebują wózka, niech wybiorą taki z dużymi kołami lub przygotują się (a raczej swoje dzieci) na niezłe wyboje złożone z kocich łbów, przejść przez tory oraz wszelkich utrudnień rozkopowo-remontowych. Zapraszam na drugą część wpisu o czerwcowym Wrocławiu z naszą trzylatką. Jednocześnie zbłąkanych odsyłam najpierw to zapoznania się z częścią pierwszą.

Fontanna Multimedialna (+ inne fontanny)

Mam wrażenie, że chlapanie w wodzie dzieci mają zapisane w kontrakcie bycia kilkulatkiem (wraz z nieograniczonym dostępem do naklejek, parówek i pszennych bułek). Co prawda w przypadku Małgosi, zagonienie do wieczornego kąpania często graniczy z cudem. Jeśli jednak chodzi o moczenie, które nie ma na celu przybliżenia jej do spania, to jest jak najbardziej za, dlatego podczas zwiedzania nie przepuści żadnej fontannie. A we Wrocławiu trochę ich jest!

Wspominałam już o fontannie w Parku Staromiejskim a także tej przy Teatrze Lalek. Kolejne trzy znajdziemy na Rynku (Fontanna Zdrój, Fontanna Piłkarska oraz Fontanna bez nazwy, przy której spędziliśmy chyba najwięcej czasu jako, że mieszkaliśmy niedaleko ). Wreszcie nie można nie wspomnieć o największej w Polsce (i jednej z największych w Europie) Wrocławskiej Fontannie Multimedialnej. Z naszej upalnej majówki w 2012 mam w głowie zapamiętany widok ludzi moczących w niej stopy. I mimo, iż nie jestem fanem robienia z fontann miejskich basenów, to po cichu liczyłam na to, iż Małgosia będzie mogła zamoczyć tam chociaż rączkę. Niestety cała fontanna była ogrodzona. Na pocieszenie, między nią a budynkiem Wrocławskiego Centrum Kongresowego funkcjonuje coś co na mapach Google oznaczone jest jako Fontanna dla dzieci a jest niczym innym jak dużym prostokątem, na powierzchni którego umieszczono parędziesiąt (nie liczyłam) otworów, z których tryska woda. Dostęp do nich jest już niczym nie ograniczony. Można się moczyć do woli 😉  Gdy nieco później udaliśmy się za obręb pergoli usiąść na takich śmiesznych ławkach z bardzo wysokimi oparciami, by w spokoju spałaszować zakupione wcześniej kanapki, okazało się, że działający zraszacz trawnika potrafi również zapewnić odpowiednią porcję zabawy.

Zoo

Lubię chodzić do zoo, choć wiem, iż na temat zasadności ich istnienia można prowadzić długie debaty. Tak jak nigdy nie zdecydowałabym się na zdjęcie przy odurzonym dragami tygrysie, w Tajlandii nie zawitaliśmy do żadnego z tzw. „sanktuariów dla słoni”, tak przyznaję się bez bicia, iż jeśli w pobliżu jest jakieś dobrze oceniane zoo, to najpewniej się tam wybiorę. Tak było w Singapurze i tak było też we Wrocławiu, gdzie najbardziej ciekawi byliśmy słynnego Afrykarium, które podczas naszej ostatniej wizyty było jednym wielkim placem budowy.

W czołówce ulubionych zwierząt Małgosi na pewno silną pozycję zajęły żyrafy, zwłaszcza, że udało się zobaczyć małą Inuki z wiosennego baby boomu, którą to wcześniej widziałyśmy razem w Internecie. W planie były również foki, słonie, pingwiny, hipcie a także lwy. Te ostatnie przywitaliśmy podczas popołudniowego wypoczynku w trawie podwoziem do góry :D.  Hitem okazały się również małpy człekokształtne – jedyne miejsce, które Małgosia chciała odwiedzić dwukrotnie. Po akwarium w Singapurze, przezroczyste tunele jak ten w Afrykarium nie robią już na nas takiego wrażenia, ale na naszym dziecku zrobiły, choć chyba nie o takie nam chodziło 🙂 Kilka ryb było naprawdę wielkich a do tego wyglądały całkiem przerażająco, nie zabawiliśmy więc tam zbyt długo 😉

Jeśli chodzi o atrakcje dla dzieci, to poza oczywiście niezliczoną ilością budek z pamiątkami (czyt. zabawkami), były też pomysły godne pochwały. Np. specjalne mapki z miejscem na pieczątki (cóż by innego!), których trzeba było szukać po całym terenie zoo. Niestety zauważyliśmy je dopiero u innych dzieci. Być może kupowało je się razem z biletami w kasie, ale my byliśmy cwani i w celu zaoszczędzenia czasu kupiliśmy je wcześniej przez Internet. Naprawdę polecamy to rozwiązanie, bo kolejka była kilometrowa. Drugi pomysł, który okazał się hitem dnia to tzw. mini zoo w postaci małej farmy zwierząt domowych. W pierwszej części mieszkały kuce bardzo spragnione głaskania po chrapkach. W drugiej owce i kozy (część z nich puszczona samopas!), które można było karmić specjalną karmą zakupioną w dystrybutorze na miejscu. O panie, cóż to była za radość po tych wszystkich zwierzętach widzianych przez szybę, z odległości lub zza ogrodzenia, w końcu jakieś naprawdę dotknąć a nawet nakarmić! Małe kózki w boksach często nie miały szans w starciu ze starymi wygami, które pakowały swe głowy praktycznie w ręce pełne karmy, ale i tak staraliśmy się jak najwięcej dać maluchom.

Na szczęście nie zdecydowaliśmy się na pozostawienie wózka w Warszawie, jak początkowo planowaliśmy w myśl sukcesywnego przyzwyczajania do spacerów tylko na nóżkach. Teren zoo jest pokaźny i przemierzanie pieszo czasem naprawdę długich odcinków skończyłoby się na noszeniu Małgosi na rękach, a raczej nie o takie uniezależnienie od wózka nam chodzi 😉

Jeszcze mało? Zapraszamy na część trzecią, ostatnią.

Author

Write A Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.